Recenzja filmu

Bitwa o Midway (1976)
Jack Smight
Charlton Heston
Henry Fonda

Midway! Midway! Midway!

Przepis na rzetelne, wojenne kino zdaje się sprawdzać. Admirałowie obu marynarek przez cały film bez przerwy rozprawiają o ważnych sprawach, zaciekle oddając się strategiom. Dla widzów to
Polacy pewnie wyobrażają sobie, że to ich wspomnienia czasu wojny są najgorsze. Stłamszeni pod butem okupanta są nieprzystosowani do zamknięcia kraju za kratami najeźdźców. Wiją się wtedy niczym piskorz i uciekają do bohaterskich czynów. Mierżą nas historie innych nacji, które również zaznaczyły swoją obecność na różnych frontach światowego piekła w latach czterdziestych. Szczególnie wkład armii amerykańskiej bywa lekceważony. Ten natomiast jest równie ciekawy, co nasze małe powstania.

Japończyk tym różni się od Niemca, że wojny nie zaczął. Jednak Kraj Kwitnącej Wiśni również stanął po niewłaściwej stronie konfliktu dołączając do Państw Osi, stając ramię w ramię z faszystami. Na wodach Pacyfiku rozegrały się działania wojenne, o których do dziś Amerykanom trudno jest mówić bez złości.
"Bitwa o Midway" jest filmowym spadkobiercą dramatu wojennego "Tora! Tora! Tora!" W tym drugim filmie, możemy obserwować jak zaczęła się bitwa o Ocean Spokojny. 7 grudnia 1941 roku japońscy piloci zmasakrowali bazę Pearl Harbor, która na ten atak nie była właściwie przygotowana. Na końcu "Tora! Tora! Tora!" generał Isoroku Yamamoto przerażony tryumfem własnych wojsk wieszczy zemstę Amerykanów. I ma rację.

Midway to grupa wysp, której broni armia amerykańska. Przechwytując plany Japończyków, admirałowie US Navy dowiadują się, że to na ten kawałek lądu zamierzają uderzyć przeciwnicy. Wydarzenia z Pearl Harbor mają się już nie powtórzyć, bowiem Amerykanie zbroją się na potęgę.

Sam film ma konstrukcję niemal dokumentalną. Wprawdzie "Tora! Tora! Tora!" ma rys znacznie bardziej kronikarski, lecz "Bitwa o Midway" nie odstępuje kroku. Obsada jest wprost naszpikowana wielkimi nazwiskami rodem z Hollywoodu (Charles Heston, Henry Fonda i epizodycznie Robert Mitchum) z gościnnym udziałem największego japońskiego aktora Toshiro Mifune. Przepis na rzetelne, wojenne kino zdaje się sprawdzać. Admirałowie obu marynarek przez cały film zaciekle oddają się strategiom i bez przerwy rozprawiają o ważnych sprawach. Fabułę okraszono ponadczasowym motywem miłości po dwóch stronach barykady, tym razem amerykańskiego pilota do Japonki. Wątek jest jednak prowadzony po macoszemu, w końcu wszyscy i tak oczekują wiernej rekonstrukcji wydarzeń na Pacyfiku.

Amerykański widz nie zamierza wzruszać się miłością, chce obejrzeć potęgę rodzimej armii i sromotną klęskę odwiecznych oceanicznych wrogów. Jak to na wojnie – ktoś zginie, komuś uda się przeżyć, nihil novi. Nic dziwnego, przecież wynik batalii i tak wszyscy znamy od początku filmu. Mimo wszystko produkcja Jacka Smighta jest kinem najwyższej próby i pozycją obowiązkową dla entuzjastów militarnych potyczek. Bez "Bitwy o Midway" kinematografia nie wydałaby na świat "Polowania na Czerwony Październik" czy "Karmazynowego przypływu". Parafrazując Machulskiego, ilość wojny w kinie musi się zgadzać, bo ludzie muszą czuć się bezpieczni, a wojsko szanowane.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones