Recenzja filmu

Casino Royale (2006)
Martin Campbell
Daniel Craig
Eva Green

Mister Bond, you have a nasty habit of surviving

Brytyjczycy to, dla kogoś żyjącego na kontynencie, dziwaczny  naród. Są chamscy, zarozumiali, w imię źle rozumianego patriotyzmu przywłaszczają sobie wszystkie osiągnięcia ludzkości, mają
Brytyjczycy to, dla kogoś żyjącego na kontynencie, dziwaczny  naród. Są chamscy, zarozumiali, w imię źle rozumianego patriotyzmu przywłaszczają sobie wszystkie osiągnięcia ludzkości, mają nietypowe poczucie humoru, a do tego są skrajnymi tradycjonalistami. Weźmy takiego "Doktora Who" - jaki naród przy zdrowych zmysłach od czterdziestu lat oglądałby wciąż ten sam serial, w którym tylko aktorzy się zmieniają? Albo Aston Martin - czy poza nimi istnieje jakaś firma, która w zasadzie produkuje wciąż ten sam samochód, zmieniając tylko nieistotne dla laika detale? To znaczy, nie licząc Porsche, które wciąż rozwija projekt Garbusa. Tak samo z Jamesem Bondem - jest pewna granica tego, ile opowieści o jednym, mizoginistycznym supersamcu ze skłonnościami alkoholowymi można wytrzymać. Jednak obywatele Zjednoczonego Królestwa jakoś nie potrafią w to uwierzyć, mało tego, każda kolejna premiera filmu o angielskim superagencie odbywa się w atmosferze bliskiej świętu narodowemu. Nie nazwałbym się fanem Bonda, choć wiele filmów o nim widziałem. Na przestrzeni lat zmieniała się moja motywacja do oglądania. W podstawówce i wcześniej były to bajeranckie gadżety - radiostacje w spinkach mankietów, zegarki strzelające laserami, pływające samochodu z rakietami i inne produkty staruszka Q. Potem mój wzrok przestał skupiać się na zabawkach dla dzieci, a zaczął na zabawkach dla starszych - czyli na kobietach, zawsze koło Bonda kręciła się jakaś laska, która wcześniej czy później odkrywała, że nic nie gwarantuje orgazmu tak, jak obecność w łóżku pracownika brytyjskiego wywiadu. Wreszcie, po tym jak poznałem jedną czy dwie prawdziwe kobiety, lalki z Bonda przestały odgrywać rolę subtelnych stymulatorów seksualnych, ale filmy wciąż od czasu do czasu oglądałem. Tym razem dla śmiechu. Bo jak nie wyć ze śmiechu, gdy ktoś usiłuje opanować świat przy pomocy najgłupszej armii najemników, dowodzonej przez wielkoluda ze stalowymi zębami? Jak nie zrywać boków po kolejnym, idiotycznym komentarzu Bonda, wygłoszonym nad jeszcze ciepłym trupem przeciwnika, powalonego w jakiś egzotyczny sposób? Jak powstrzymać łzy napływające do oczu, gdy najsławniejszy agent Jej Królewskiej Mości przedstawia się swym prawdziwym nazwiskiem, a nikt nie wie, kim on niby jest? Jak nie chichotać, gdy na ekranie pojawia się kolejny, dziwaczny geniusz zła, a to z kotem na rękach, a to z fetyszem na punkcie złota, a to z obligatoryjną bazą zlokalizowaną pod aktywnym wulkanem? W zasadzie nie mam też ulubionego filmu z serii ani nawet ulubionego Bonda - całe te dyskusje "Moore czy Brosnan" jakoś mnie nie bawią. Tak więc kolejny nowy aktor, mający stać się twarzą Bonda nie zbulwersował mnie, ani nie ucieszył - ot, następny facet w znanej roli. Gdybym natomiast miał wskazać film o Bondzie, który miło zapamiętałem, byłaby to chyba "Licencja na zabijanie" - ale o tym, dlaczego, już nie będę tu pisać, ostatecznie przekroczyłem 420 wyrazów, a wciąż nie napisałem ani słowa o "Casino Royale". Fabuła jest prosta. 007 najpierw nawala, nie biorąc żywcem terrorysty (przy okazji wywołując międzynarodowy incydent, który scenarzyści litościwie ograniczają do jednego nagłówka w gazecie), potem nawala ponownie, zabijając faceta, który ma Astona, supermodelkę za żonę, a do tego jest kolejnym ogniwem w łańcuszku prowadzącym do układu finansującego działalność terrorystów (trochę, jakby scenariusz pisali Kaczyński i Bush), wreszcie coś mu się udaje i uniemożliwia zamach na lotnisku. Niestety, ów zamach był dość istotnym czynnikiem w spekulacji giełdowej Le Chiffre'a, bankiera ludzi, których nie wpuszcza się do normalnych banków. Le Chiffre musi się odbić i odzyskać sumę jakiś 150 milionów dolarów (szczerze mówiąc, w obecnych czasach suma ta wydaje się śmiesznie mała, ale co tam). Co robi? Organizuje gdzieś w Czarnogórze partyjkę pokera, odmiana texas holdem, przecież to logiczne. Bond rzecz jasna w karty radzi sobie nieźle, choć w innych filmach raczej grywał w baccarata i black jacka, więc MI6 wysyła go, aby ograł wszystkich uczestników karcianego wieczoru Le Chiffre'a. Ponieważ to trochę mało, jak na pełnometrażowy film, dorzucamy jeszcze obowiązkową laskę o niesamowitym nazwisku Vesper Lynd, która jak to farbowana brunetka, oczywiście okazuje się dwulicową suką. Wciąż mało? Więc dorzucamy mnóstwo, ale to mnóstwo biegania - całkiem jak we wspomnianym na początku "Doktorze Who". Przyznaję, miałem moment zwątpienia - zwątpienia we własne "niebycie fanem Bonda", gdy zobaczyłem, jak 007 jeździ wynajętym Fordem Mondeo. Zaraz, to film o brytyjskim superszpionie, czy jakimś księgowym? Na szczęście szybko mi przeszło, gdyż Bond wkrótce zmienił pojazd na Astona. Poza tym product placementem nawet nie było tak źle - najsłabszymi punktami filmu, poza głupią fabułą (ale taka już tradycja Bondów), są potwornie długie sceny pościgów na butach: Bond naprawdę dużo tu biega... Co przypomina mi wers z piosenki Stinga: „dżentelmen będzie chodzić, nigdy nie będzie biegać”. I oto właśnie w tym filmie chodzi: jak z pospolitego oprycha zrobić wyrafinowanego, opanowanego i przede wszystkim ultraskutecznego agenta brytyjskiego wywiadu. "Casino Royale" pokazuje, jaką drogę musiał przebyć brutalny, w miarę bystry osiłek bez wyraźnej przeszłości, od uzyskania statusu agenta 00 (widocznie oznaczenie sławojki jest na Wyspach Brytyjskich jakimś specjalnym zaszczytem), do uzyskania miana Bonda, Jamesa Bonda. Film próbuje z Bondem zrobić to, co z Batmanem zrobił "Batman - Początek" - pokazać początek historii, przy tym starając się zachować jakieś pozory realizmu, przy okazji odcinając się od wcześniejszych opowieści o brytyjskim szpiegu. Jak na film o Bondzie, wyszło całkiem znośnie. Jak na szpiegowski film akcji, wyszło w mętnych okolicach przeciętności. Jednak nie oznacza to, że kolejne Bondy będą coraz gorsze i wreszcie któryś poniesie spektakularną klęskę, gwarantując, że więcej filmów spod znaku 007 nie będzie. Właśnie to wspomniane na początku umiłowanie do tradycji sprawi, że choćby jakiś Bond okazał się gniotem absolutnym, ludzie i tak pójdą do kina, i tak będą czekać na następny obraz z najsławniejszym szpiegiem świata. Mniej więcej tak, jak miało to miejsce z "Doktorem Who".
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
„Casino Royale” to film oparty na pierwszej powieści Iana Fleminga o tym samym tytule. Pomimo że ów film... czytaj więcej
Od razu mówię - nigdy nie byłem, nie jestem, ani już chyba nie będę fanem filmowych przygód Agenta Jej... czytaj więcej
"Casino Royale" to opowieść o Jamesie Bondzie, który przechodzi prawdziwą szkołę życia: zdobywa licencję... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones