Recenzja filmu

Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy (2015)
J.J. Abrams
Waldemar Modestowicz
Harrison Ford
Mark Hamill

Moc powraca!

Z całym przekonaniem mogę stwierdzić, że większość miłośników Jasnej, jak i Ciemnej Strony na pewno doczekała się kolejnego spektakularnego filmu ze świata "Star Wars" i mimo paru nieścisłości
Kiedy kilka lat temu George Lucas sprzedawał Disneyowi wytwórnię LucasFilm za 4 miliardy dolarów, wśród fanów "Gwiezdnych wojen" rozgorzała dyskusja na temat – czy nowi właściciele zdecydują się na wskrzeszenie kosmicznej trylogii? Jak się później okazało, Disney postanowił zrealizować następne odsłony tego światowego hitu oraz stworzyć spin-offy umieszczone w świecie "Star Wars". Na reżysera siódmego epizodu wytypowano J.J. Abramsa, człowieka odpowiedzialnego za dwie ostatnie części "Star Treka". Abrams marzył, aby zająć się "Gwiezdnymi wojnami". Za pomocą "Star Treka" chciał pokazać szerokiej publiczności, że się nadaje do tego typu produkcji. Dopiął swego i ostatecznie zajął się tym obrazem. Dodatkowo do napisania scenariusza zaangażowano Lawrence’a Kasdana – osobę odpowiedzialną za dialogi w "Imperium kontratakuje" i "Powrocie Jedi". "Przebudzenie Mocy" – bo taki tytuł otrzymał siódmy epizod – w dużej mierze miał nawiązywać do starej trylogii, aby choć trochę naprawić złe wrażenie, jakie u wielu widzów pozostawiły filmy z lat 1999-2005, gdzie dominowały efekty komputerowe oraz niedostateczny, niekiedy drętwy warsztat aktorski - oczywiście w przypadku tylko niektórych odtwórców. Nietypowo, bo tuż przed Bożym Narodzeniem, a nie jak dotychczas było w połowie maja, przyszła pora na "Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy". Czy Moc rzeczywiście się przebudziła?



Wybierając się na tę część gwiezdnej sagi, miałem duże nadzieje. Zafiksowany na punkcie tego filmu nie byłem, aby iść na niego już w pierwszych dniach od premiery. Postanowiłem poczekać na przerwę świąteczno-noworoczną. Przeczytałem recenzję na portalu Filmweb.pl, popytałem znajomych o wrażenia, czy posłuchałem muzyki skomponowanej przez Johna Williamsa, aby na nowo poczuć klimat "Star Wars". Niestety zdarzyły się dwa spoilery (z czego jeden podczas reklamy audycji radiowej "Magazyn bardzo filmowy" na Programie Pierwszym Polskiego Radia), ale ani one, ani tym bardziej zwiastuny, nie były w stanie nakreślić mi fabuły tego widowiska. I z tego bardzo się cieszę, ponieważ sam film był dla mnie dużą niespodzianką. Po wyjściu z sali kinowej czułem się... dziwnie. Byłem bardzo zadowolony oraz miło zaskoczony z tego co zobaczyłem, ale również miałem uczucie zmieszania i niedosytu. Nie przypominam sobie, po jakim filmie miałem tak skrajne wrażenia.

Kiedy podano obsadę, odniosłem wrażenie, że tę produkcję pociągną stare postacie, grane przez Marka Hamilla, Harrisona Forda i Carrie Fisher. Wydawało mi się, że tacy aktorzy jak Daisy Ridley, John Boyega, Oscar Isaac i Adam Driver nie mają czego szukać na planie. Ewentualnie mogą podawać drinki lub ręczniki wyżej wspomnianej trójce. Myliłem się. To oni, a nie "święta trójca" ciągną akcję tego filmu. W szczególności mam na myśli Daisy Ridley i poniekąd Adama Drivera. Jej bohaterka Rey jest pierwowzorem wielu dziewczyn z obecnych czasów – radzi sobie bez faceta, nie pozwala się zdominować przez silniejszych od siebie, ale jak chce, uciska serce nawet największego twardziela. Taka trochę feministka, ale sprawiająca wrażenie dziewczyny, z którą można się zaprzyjaźnić, a nawet zauroczyć się w niej. Kylo Ren grany przez Adama Drivera tworzy nową definicję człowieka będącego na rozstaju dróg, pełnych przeciwności losu. Z jednej strony widz mu współczuje i ma ochotę pomóc bohaterowi w podejmowaniu trudnych, życiowych decyzji, ale z drugiej strony chce szybko wziąć telefon do ręki i zadzwonić do najbliższego szpitala psychiatrycznego z wiadomością, że jeden z pacjentów właśnie im uciekł. Kylo Ren jest bardzo groteskowy, ale człowiek nie ma ochoty śmiać się z jego zachowania, a wyciągnąć pomocną dłoń. Finn (w tej roli John Boyega) oraz Poe Dameron (Oscar Isaac) również dorzucają swoje trzy grosze do tej historii. Pierwszy często się stresuje, jest trochę nieporadny w swoich działaniach, do wielu spraw podchodzi zbyt emocjonalnie, przez co nie zwraca uwagi na wskazówki, ułatwienia, ale to chłopak o złotym sercu, który dla prawdziwych przyjaciół jest gotów skoczyć w ogień (kurczę, aż zacząłem się zastanawiać, czy czasem nie przypomina mnie). Drugi to typ pewnego siebie gościa, który porywa za sobą tłumy, jest niepokorny, chodzi własnymi ścieżkami i wie, że musi zachować twarz oraz poczucie humoru nawet w najgorszych sytuacjach. Finn i Poe to dość oryginalny duet. Jeżeli w następnych częściach będą ze sobą współpracować, może być nie tylko zabawnie, ale również ciekawie. W tej relacji Rey w zupełności wystarczy rola wisienki na torcie. Już widać, że w kolejnych epizodach, to oni (oraz Kylo Ren) będą tymi najważniejszymi postaciami gwiezdnej sagi. Ze starej trylogii dużo do powiedzenia ma Han Solo. Mimo 73 lat na karku, Harrison Ford często biega na ekranie. Dziwi mnie ten fakt, ponieważ przed rozpoczęciem zdjęć nie on, a Mark Hamill i Carrie Fisher musieli poddać się specjalnym dietom oraz treningom, aby dobrze prezentować się w filmie. Choć są od niego dużo młodsi, nie występowali w tylu świetnych produkcjach i w przeszłości mieli problemy z używkami, co tylko zaważyło na jakości ich karier. Tutaj nie wyciskają z siebie siódmych potów, tak jak "Indiana Jones". Dlatego nie ma co się dziwić, że Harrison Ford otrzymał ok. 18 milionów dolarów za udział. Muszę się przyznać, że kiedy zobaczyłem na jednym ekranie Leię i Hana, byłem bardzo wzruszony. Ich relacje są jak ogień i woda. Jak Mars i Wenus. Aż człowiek ma ochotę znaleźć swoją drugą połówkę, aby... się z nią ciągle droczyć, a na koniec przytulić i pocałować. Fisher i Ford stworzyli jedną z niezapomnianych par w historii kina.


George Lucas jakiś czas temu udzielił bardzo kontrowersyjnego wywiadu. Nie tylko skrytykował w nim działania wytwórni Disney (za co później przepraszał w specjalnym oświadczeniu), ale również odniósł się do samego filmu. Wyjawił, że przed sprzedażą LucasFilm chciał zrealizować siódmy epizod gwiezdnej sagi i miał już pomysł na scenariusz. Skoro tak bardzo zależało mu na nakręceniu kolejnej części, to mógł odrzucić ofertę i zgromadzić środki potrzebne na ten cel. W jego przypadku, to nie problem przygarnąć od wybranej wytwórni filmowej co najmniej 100 milionów dolarów i usiąść za kamerą. Teraz już za późno. 4 miliardy są na jego koncie, więc niech lepiej się nie wychyla. Ale w jednym muszę się z nim zgodzić – jakoś inaczej wyobrażałem sobie tę historię. Gdyby to był początek mojej przygody ze "Star Wars", byłbym pod wielkim wrażeniem pomysłowości J.J. Abramsa. Jednak jako osoba, która widziała wszystkie sześć części po kilka/kilkanaście razy, oglądała pierwszą i drugą wersję serialu animowanego o wojnie klonów oraz (niektóre odcinki) "Star Wars: Rebelianci", odniosłem wrażenie, że to jest spin-off. I to nie dlatego, że są nowi bohaterowie, nowe miejsca, nowe wątki związane ze starymi postaciami. Dla mnie, jak i zapewne dla wielu widzów, "Przebudzenie Mocy", to "Nowa nadzieja" w nowocześniejszym opakowaniu. Mamy tutaj do czynienia z Nowym Porządkiem odbudowanym na zgliszczach Imperium, osobą będącą po Ciemnej Stronie Mocy (uzależnioną od swojego Pana), kolejną bronią masowego rażenia, Ruchem Oporu pochodzącym od rebeliantów, czy liczbą głównych bohaterów, wokół których toczy się ta opowieść - dwóch facetów i jedna dziewczyna (podobnie jak w poprzednich trylogiach). Jednak pozostałe sprawy nie są już tak identyczne, jak w czwartej odsłonie. Bardzo podobały mi się efekty specjalne. Może zbyt dużo obiecywałem sobie po wersji 3D (z napisami, bo z polskim dubbingiem jest podobno tragiczna), ale ogólnie cieszę się, że reżyser starał się je wypośrodkować, aby wszystko ze sobą współgrało – wiele postaci, pojazdów, czy miejsc było wykonanych metodą tradycyjną, a pozostałe, to już zasługa programów komputerowych, ale na szczęście - nie raziły one w oczy. Oczywiście nie mogę zapominać o fenomenalnej muzyce Johna Williamsa. Ten genialny kompozytor znowu stanął na wysokości zadania i uraczył widzów świetnymi utworami.

Po filmach z lat 1999-2005 zwracano uwagę, że George Lucas za bardzo je upolitycznił. Pokazał w nich ludzi władzy, którzy w głównej mierze działali dla swoich wygód, co doprowadziło do wojny oraz przemiany Republiki w Imperium Galaktyczne. Niektórym to się podobało, innym nie, bo nie wszyscy interesują się politykami, którzy walczą o miejsce "przy korycie". W "Przebudzeniu Mocy" w pewnym sensie zabrakło tego, gdyż wiadomo, że jest Nowy Porządek, który zaistniał na zgliszczach Imperium, ale... Jak go zapoczątkowano? Kto był inicjatorem? Skąd wzięli fundusze na realizację swoich planów? Dlaczego nie dokonywano selekcji wśród pracowników, tak jak to było w przypadku Imperium? Na pewno każda osoba oglądająca ten film, znalazłaby jeszcze kilka pytań. Również niezrozumiała dla mnie jest iście błyskawiczna akcja "przemiany" Finna. Ledwo poznajemy go jako szturmowca w Nowym Porządku, a zaraz widzimy go w Ruchu Oporu. Gdyby ktoś w tym czasie wyszedł do toalety i wrócił po pięciu minutach, byłby zaskoczony przebiegiem wydarzeń. Nie przypadły mi do gustu trzy osoby: Generał Hux, Kapitan Phasma oraz Snoke. Hux (grany przez Domhnall Glesson) zgrywa urodzonego dyktatora, którym - moim zdaniem - nie jest i raczej w kolejnych epizodach, nie będzie. Można odnieść wrażenie, iż Irlandczyk wzorował się na jednym z negatywnych bohaterów II wojny światowej, przez co jego postać wygląda komicznie, kiedy przemawia do szturmowców. Jako Bill Weasley z "Harry’ego Pottera" był bardziej przerażający, w szczególności z tą blizną na twarzy. Phasma to na razie jakieś nieporozumienie. Zaangażowano Gwendolinę Christie, aktorkę znaną z serialu „Gra o tron”, lecz jej rola nie jest zbyt znacząca. Głównie chodzi, wydaje rozkazy, a w stresowych sytuacjach chowa głowę w piasek. Znakomity w wielu komputerowych kreacjach (m.in. Golluma we "Władcy Pierścieni", Caesara w "Genezie planety małp") Andy Serkis dubbinguje Snoke’a - faceta znikąd – dosłownie i w przenośni. Wiadomo, że pełni rolę głównodowodzącego w Nowym Porządku, a Kylo Ren oraz Generał Hux pełnią rolę jego chłopców na posyłki, ale skąd on się tam wziął? Nie mam zamiaru czytać różnych artykułów na fanowskich portalach, aby odpowiedzieć sobie na powyższe pytania. Chcę to wiedzieć z filmu i mam nadzieję, że następne części tej najnowszej trylogii wyjaśnią widzom znaczenie tej trójki w całej historii, a aktorzy będą mieli możliwość zaprezentowania w pełni swoich umiejętności, gdyż to, co pokazali sprawia, że tracą w moich oczach.


"Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy" ma swoje plusy, tematy będące w sferze dyskusyjnej oraz minusy. Fani czekali lata, miesiące, tygodnie, dni, godziny, minuty i w końcu sekundy na powrót Mocy. Ale takiej Mocy, która zapiera dech w piersiach. Z całym przekonaniem mogę stwierdzić, że większość miłośników Jasnej, jak i Ciemnej Strony na pewno doczekała się kolejnego spektakularnego filmu ze świata "Star Wars" i mimo paru nieścisłości oraz rzeczy nieprzypadających każdemu widzowi do gustu, będzie on miło wspominany w najbliższych latach, o ile spin-offy czy następne epizody nie okażą się lepsze lub – w innym przypadku - gorsze, czego najnowszej serii gwiezdnej trylogii, nie życzę. Niech Moc będzie z Wami!
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Gwiezdne Wojny to fenomen kulturowy o niebagatelnym znaczeniu. Niektórzy chełpią się tym, że nigdy nie... czytaj więcej
Po dziesięciu latach od premiery "Zemsty Sithów" ponownie udajemy się do odległej galaktyki. Siódmy... czytaj więcej
Gwiezdne Wojny George'a Lucasa i założonego przez niego studia Lucasfilm to kamień milowy w rozwoju... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones