Recenzja filmu

Był sobie chłopiec (2002)
Chris Weitz
Paul Weitz
Hugh Grant
Toni Collette

Nie każdy jest wyspą

Uwielbiam inteligentne komedie. Ta jakże rewolucyjna myśl naszła mnie po obejrzeniu w telewizji uroczego obrazu Chrisa i Paula Weitzów, "Był sobie chłopiec". Podobnych doń błyskotliwych i
Uwielbiam inteligentne komedie. Ta jakże rewolucyjna myśl naszła mnie po obejrzeniu w telewizji uroczego obrazu Chrisa i Paula Weitzów, "Był sobie chłopiec". Podobnych doń błyskotliwych i wciągających filmów komediowych kręci się niestety coraz mniej, a z każdym następnym tytułem twórcy tego typu filmów deprymują widza coraz większym banałem i tandetą. Nową jakość do podobnych produkcji wprowadził ostatnio Jason Reitman (znakomite "Juno", czy "W chmurach"), niewiele jednak może uczynić, utalentowany, to prawda, ale tylko jeden człowiek. W związku z wyraźną recesją twórców zabawnych i jednocześnie mądrych komedii, często pozostaje nam jedynie powrócić do tak dobrych produkcji, jaką niewątpliwie jest najlepszy film twórców "W doborowym towarzystwie".

Chris i Paul Weitzowie stworzyli film niezwykle ciepły i zabawny. Wspólnie z Peterem Hedgesem napisali scenariusz na podstawie powieści Nicka Hornby'ego i stworzyli znakomitą i wciągającą historię. Pełna świetnych dialogów opowieść, momentami przesycona jest typowo angielskim, ciętym, miejscami absurdalnym dowcipem, by po chwili zaskoczyć humorem dużo bardziej subtelnym, choć niepozbawionym kąśliwej, ironicznej szpileczki. Komentarze z offu głównych bohaterów urzekają pomysłowością i błyskotliwym żartem, dzięki temu "Był sobie chłopiec" przez cały czas ogląda się z niemalejącą satysfakcją. W 2003 roku obraz został nominowany do Oscara w kategorii na najlepszy scenariusz adaptowany - jak najbardziej zasłużenie.

Pierwszoplanową postacią w filmie twórców "American Pie" jest Will Freeman (jedna z najlepszych kreacji Hugh Granta). Will ma 38 lat i dotąd, jak sam to określa, "nie robił nic". Dzięki tantiemom za popularną piosenkę, którą niegdyś napisał jego ojciec, nie brakuje mu niczego w życiu, dlatego z błogą rozkoszą oddaje się urokom życia - przede wszystkim: kolejnym kobiecym podbojom. Wyraźnie nie ma on jednak "podejścia" do przedstawicielek płci pięknej, które najchętniej obdarowałyby go policzkiem, nazywając przy okazji samolubną świnią. Will zdaje sobie sprawę, że nie ma zbyt wielkich szans u pań stanu wolnego, dlatego postanawia udać się na spotkanie mam samotnie wychowujących dzieci. Wpada na pomysł, że podając się za samotnego ojca (którym oczywiście nie jest) zyska sobie sympatię którejś z kobiet. Przypadek sprawia jednak, że - zamiast uroczej mamy z niemowlęciem - przyjdzie mu spotkać się z pewnym specyficznym 12-latkiem.

Marcus (Nicholas Hoult) to chłopiec... dziwny. Nosi ubrania modne co najmniej kilkanaście lat temu, jest wyśmiewany w szkole, koledzy nazywają go "odmieńcem" i unikają kontaktu z nim. Jego momentami kuriozalne zachowanie (w środku lekcji nagle  zaczyna śpiewać), staromodna fryzura, bladość skóry i anemiczne zachowanie sprawiają negatywne wrażenie i zniechęcają do niego otoczenie. Jak się okazuje, chłopiec ma na głowie poważny problem - niezrównoważoną matkę (świetna Toni Collette), która przechodzi załamanie nerwowe i nieświadomie przenosi swój toksyczny nastrój na syna.

Will nie różni się niczym od kolegów Marcusa ze szkoły podczas ich pierwszego spotkania. Chłopiec za to dostrzega w nim idealnego kandydata na męża dla osamotnionej mamy (również z powodu opieki nad nią - targnęła się bowiem na własne życie) i odtąd zaczyna regularnie nachodzić Willa w jego mieszkaniu. Od tego momentu rytm dotychczas nudnawego życia mężczyzny zaczynają wyznaczać dzwonki do drzwi. Choć Will początkowo opiera się wizytom Marcusa, w końcu zdaje sobie sprawę, że dzięki niemu jego życie nabrało dynamizmu. Nieświadomie przeprowadza "męskie rozmowy" z nastolatkiem, uzyskując od niego proste, ale jakże życiowe porady, przez co nareszcie zaczyna dojrzewać. Jego samotność i "nijakość" powoli się zacierają, a słuchając śpiewających przez matkę i syna "Killing me softly" (podczas zaaranżowanej przez Marcusa wizyty), podświadomie zaczyna poszukiwać "baśniowego świata" zakochania, którego nigdy nie przeżył, a które pojawia się w osobie pięknej Rachel.

Nie zapomina jednak o Marcusie, który konsekwentnie realizuje obrany wcześniej plan. Chłopak pod przykrywką zeswatania Willa z mamą, pragnie tak naprawdę uciec od domowych problemów, znaleźć przyjaciela. Prześladuje go widok matki nieprzytomnej po przedawkowaniu leków. Will staje się jego odskocznią od traumy dnia codziennego, jakąś formą uszczęśliwienia. Dla obu ta znajomość okazuje się w pewnym sensie katartyczną i obaj zyskują na niej coś, czego dotąd w życiu nie doświadczyli - przyjaźń.

"Był sobie chłopiec" to film, który naprawdę mi się spodobał. Barwna historia, konsekwentna reżyseria oraz pozytywne przesłanie wsparte słodko-gorzkimi przemyśleniami świetnie zagranych bohaterów, otulone sympatyczną muzyką i ciepłem bijącym z ekranu, nastawiają kordialnie do życia i nie pozwalają, by uśmiech spełzł z twarzy tuż po napisach końcowych. Oby więcej takich filmów!
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Hasło "komedia romantyczna" może wywoływać u niektórych kinomaniaków przewlekłą alergię. Jest synonimem... czytaj więcej
Hugh Grant - zdolny aktor, ale od czasów głośnych "Czterech Wesel i Pogrzebu" właściwie nieustannie (z... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones