Recenzja filmu

Ostra broń (1997)
Albert Pyun
Yuji Okumoto
Thom Mathews

Nogi rwą się do tańca

Ktoś kiedyś napisał taką fabułę: przestępczy syndykat organizuje zjazd dla swoich bandytów, w nieco egzotycznym obiekcie, jakim jest świeżo wybudowane więzienie (na razie puste, wciąż czekające
Ktoś kiedyś napisał taką fabułę: przestępczy syndykat organizuje zjazd dla swoich bandytów, w nieco egzotycznym obiekcie, jakim jest świeżo wybudowane więzienie (na razie puste, wciąż czekające na ceremonię otwarcia). Gdy bandziory tuzinami przyjeżdżają na miejsce, zostają rozbrojeni przez anonimowych goryli, a następnie otrzymują tajemnicze karteczki – wkrótce okaże się, że ktoś zadał sobie trud wypisania na karteczkach indywidualnych grzeszków, przewinień i zdrad, jakie mają na koncie bandyci. W normalnych okolicznościach karą za zdradę syndykatu jest kula w czerep, tym razem jednak gangster wysokiego szczebla nakłonił bossów, aby pozwolili zorganizować pewną grę. Zasady proste: gdzieś na terenie więzienia jest walizka z pieniędzmi. Trzech zawodników podzieli jej zawartość między siebie. W jaki sposób wyłonić tę trójkę? Banalnie, będą to ci trzej twardziele, którzy nie dadzą się zabić. A muszą być dobrzy w swoim fachu – między zebranych przestępców zostanie wrzucona różnorodna broń, a przestępcy mają się nawzajem wyżynać tak długo, aż zostanie tylko trzech. Wtedy gra się kończy. Oczywiście nie da się uciec z gry – ostatecznie, to więzienie. Ciągłe pokazywanie na ekranie ludzi, którzy do siebie strzelają i tłuką się kijami baseballowymi, najdalej po trzydziestu minutach stałoby się równie porywające, co oglądanie reklam proszków do prania. Aby poradzić sobie z tym kłopotem, wprowadzono bohaterów. I tutaj pora na to, co najbardziej spodobało mi się w „Mean Guns”. Tak naprawdę nie ma dobrych bohaterów – mamy zabójców, zdrajców i psychopatę, granego przez Lamberta, ale nie ma bohatera wzbudzającego sympatię. Dotyczy to również kobiety, która za współpracę z policją została skazana na odstrzał przez syndykat – baba jest tak płaczliwa i histeryczna, że po prostu nie da się jej lubić, tym bardziej, że jako jedyna w okolicy „nie-zabójczyni”, według niezłomnych zasad imperatywu fabularnego, musi dotrwać do końca rozgrywki. Ponieważ zwycięzców ma być aż troje, bandyci zawiązują sojusze – przy czym ci, wokół których skupia się opowieść mają sojusz czteroosobowy. Może nie do końca to logiczne, ale pozwala dobudować trochę napięcia – czy któreś zginie przed końcem gry, czy będą musieli między sobą załatwić kwestię eliminacji zbędnego sojusznika. Wspomnę jeszcze o tym, że jeden z zawodowych zabójców bierze pod swoją opiekę tę histeryczną donosicielkę, z przyczyn, które nie są może zbyt tajemnicze, ale przynajmniej aż do końca nie wypowiedziane wprost. Do tego dorzućmy wspomnianego psychola, o twarzy „Miecz Nieśmiertelnego (2008)Nieśmiertelnego” – który bierze udział w grze z własnej woli, bo chce sobie udowodnić, że jest najsprawniejszym mordercą w okolicy, a przy okazji zdobyć dość pieniędzy, aby zabezpieczyć przyszłość dziewczynki, z którą przyjechał do więzienia, a która podobno jest jego córką. Bohater Lamberta jest chyba najciekawszy ze wszystkich postaci w filmie, a po godzinie seansu odkryłem, że jest jedyną przyczyną, dla której nie przestałem oglądać „Mean Guns” na długo przed napisami końcowymi. Przede wszystkim – film jest za długi co najmniej o dwadzieścia minut. Tempo akcji w drugiej godzinie seansu zaczyna mocno szwankować. Poza tym jest kilka dziur logicznych – zabójcy nie potrafią przyjąć do wiadomości, że rozładowana broń palna nie strzela i przez dwie minuty szarpią bez sensu za spusty; Lambert, wiedząc, na czym ma polegać gra, przywozi ze sobą małą dziewczynkę, którą zostawia w aucie na więziennym dziedzińcu (dobra, obecność małej jest potrzebna scenarzyście, żeby pokazać kilka rzeczy, ale wciąż pozostaje w sprzeczności ze zdrowym rozsądkiem); w pewnym momencie fabuła utyka w martwym punkcie, a wyjście z niego (obwieszczenie nadane przez bohaterów za pomocą radiowęzła) nie trzyma się kupy; ponadto sam pomysł, że jakaś mafia zorganizuje taką grę jest co najmniej niewiarygodny. Do tego jeszcze zakończenie – jakoś nie satysfakcjonujące. Owszem, nic innego nie pasowałoby bardziej, ale tutaj jest podobnie jak z martwym punktem, o którym pisałem – jakieś zakończenie musiało się pojawić, a żadne inne nie wchodziło w grę. „Mean Guns” nie porywa, a momentami wręcz nudzi. Ma jednak kilka dobrych chwil, jeden czy dwa miłe dla uszu dialogi... i mile zaskakuje muzyką. Dzięki temu filmowi mambo przestało mi się kojarzyć z wirującą Jennifer Grey, a zaczęło z rozwalaniem czaszek, dźganiem i strzelaniem. Wreszcie wiem, jaka muzyka stanowi dobre tło dźwiękowe dla danse macabre.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones