Recenzja filmu

Sahara (2005)
Breck Eisner
Matthew McConaughey
Penélope Cruz

Odgrzewany kotlet

Od czasu ostatniej części przygód Indiany Jonesa w Stanach nie wyprodukowano dobrego filmu przygodowego. Wszystkie pomysły były wtórne, w każdej następnej produkcji schemat gonił schemat. Nawet
Od czasu ostatniej części przygód Indiany Jonesa w Stanach nie wyprodukowano dobrego filmu przygodowego. Wszystkie pomysły były wtórne, w każdej następnej produkcji schemat gonił schemat. Nawet "Tomb Raider", który miał przyciągnąć do kin rzesze fanów gry, okazał się artystyczną klapą i ledwie zwróciły się koszty produkcji. Wyjątek może stanowić "Mumia", ale tu również zachodzi zjawisko braku pomysłów wśród scenarzystów i producentów, bo to w końcu remake. Sięgając po powieść "Sahara", Clive'a Cusslera, twórcy z pewnością mieli nadzieję, że film przyciągnie do kin tłumy (zresztą jak wszyscy producenci). Sporą publiczność mieli poniekąd zapewnioną, ponieważ książki Cusslera mają sporą rzeszę fanów, którzy najprawdopodobniej zechcieliby porównać literacki pierwowzór z adaptacją filmową. Czy jednak udało im się uniknąć błędów, jakie popełnili twórcy "Podnieść Titanica", poprzedniej ekranizacji powieści tegoż autora? Dirk Pitt (Matthew McConaughey) i jego kumpel Al Giordino (Steve Zahn) tworzą zgrany zespół. Znają się niemal od zawsze, razem byli w wojsku, a teraz razem zajmują się poszukiwaniem dawno zapomnianych skarbów kultury. Dirk ma jedno marzenie - odnaleźć pancernika z czasów wojny secesyjnej. W tymże celu udaje się do Mali, zabierając "na przyczepkę" doktor Evę Rojas (Penélope Cruz), która próbuje wyśledzić źródło choroby dziesiątkującej ludność Afryki Północnej. Jak można się spodziewać zarówno poszukiwacz skarbów, jak i pani doktor napotkają na swej drodze niezliczone problemy sprawiane przez armię totalitarnego przywódcy państwa. McConaughey to człowiek o dość mizernym, moim zdaniem, talencie. Dzięki Bogu, nie przyszło mu jeszcze do głowy zagrać postaci o skomplikowanej psychice i wiernie trzyma się wizerunku bawidamka. Łotrzykowska postać Dirka Pitta nie przerasta jego możliwości aktorskich. McConaughey od czasu do czasu błyśnie bielą zębów, pouśmiecha się do kamery oraz zaprezentuje nieco ubogą muskulaturę. Aktorstwa nie ma w tym za wiele, ale czego się spodziewa po facecie, którego 80% filmów to komedie romantyczne. Bohater, który raz po raz ratuje siebie i przyjaciół z opresji, to coś w sam raz dla niego. Wiernie partneruje mu Steve Zahn, którego postać miała najprawdopodobniej służyć wprowadzaniu sytuacji "zabawnych" również, moim zdaniem, nie należy do aktorów pierwszoligowych. Jego postać ma dosyć nieskomplikowaną psychikę i zagranie jej nie wymaga imponującego warsztatu. Al to gość, który od czasu do czasu sypnie mniej lub bardziej zabawnym dowcipem (przeważają te pierwszego typu). Przez większość filmu kryje się w cieniu "wspaniałego" i "bardziej inteligentnego" Dirka, ale w razie potrzeby zawsze stanie na wysokości zadania i w ostateczności uratuje wszystkich przed niechybną zgubą. Obaj panowie tworzą więc dość zgrany duet aktorów raczej przeciętnych, ale dobrze dobranych, którym wyraźnie nie przeszkadza dość niski poziom intelektualny całego przedsięwzięcia. Ale co na Boga w tej mniej niż przeciętnej przygodówce robi Penélope Cruz, nie jestem w stanie pojąć. Postać doktor Evy najwyraźniej została wprowadzona, żeby na końcu główni bohaterowie mogli połączyć się w parę i potem "żyć długo i szczęśliwie". Poza tym ktoś musiał ładnie wyglądać na ekranie, żeby i męska część widowni nie wyszła z kina po pół godziny z powodu ogarniającej ich senności. Zaczynam się poważnie zastanawiać, czy chęć podbicia Hollywood nie zaślepiła Penélope do tego stopnia, że gra w czymkolwiek, co mogłoby jej przynieść rozgłos. Tym samym ta utalentowana Hiszpanka coraz bardziej obniża loty, grając w coraz gorszych filmach (chociaż i tak niekwestionowanym królem beznadziejnych filmów, w których zagrała pani Cruz wciąż pozostaje "Fanfan Tulipan"). Film trwa ponad dwie godziny. I przez cały ten czas zadziwia swoją głupotą. Ekstremalność sytuacji, z których główni bohaterowie wychodzą bez najmniejszego choćby siniaka, mogłaby śmiało konkurować z najniebezpieczniejszymi przejściami Bonda. Scena, w której Al ucieka przed rozpalanymi energią słoneczną pociskami ognia i nawet nie osmala sobie włosów, śmiało może ubiegać się o laur najdurniejszej sekwencji roku. Podobnych sytuacji jest całkiem sporo i oczywiście bohaterowie zawsze wychodzą z nich cało i zdrowo. Ja wiem, że w produkcjach tego typu piętrzenie przed głównymi postaciami problemów i wyciąganie ich z najgorszej opresji to standard. Zupełnie natomiast nie rozumiem, czemu w tym filmie granica prawdopodobieństwa zostaje nie tyle nagięta, ale przekroczona o dobre kilkanaście metrów. I mimo tych wszystkich nieprawdopodobnych sytuacji, które mają zapewne wbijać widza w fotel, film przez większość czasu jest śmiertelnie nudny. Jedyną rzeczą, która w "Saharze" mi nie przeszkadzała i nie nużyła, jest muzyka. Nawet przyjemnie się słucha dobiegających z ekranu dźwięków afrykańskich bębnów. Zdjęcia też można nazwać przyzwoitymi, ale to by było na, tyle jeżeli chodzi o dobre strony produkcji. Być może są osoby, którym się "Sahara" podobała np. dziesięcioletni miłośnicy gry "Tomb Raider" oraz ci, którzy z amerykańskim kinem przygodowym zetknęli się po raz pierwszy (są jeszcze tacy?). Ale ja nie lubię odgrzewanych kotletów.
1 10
Moja ocena:
4
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Na "Saharę" Brecka Eisnera poszedłem z nadzieją, iż obejrzę sobie wartki, niezobowiązujący do myślenia... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones