Recenzja filmu

Jamnik (2016)
Todd Solondz

Pies trojański

Oglądający "Jamnika" widz poczuje się nieswojo, ale jakoś tak bezpiecznie nieswojo. Tym razem Solondz piętnuje z automatu, nie wybija nas z komfortu. Niby odkrywa drugie dno każdej z postaci, ale
Jest w "Jamniku" ujęcie, w którym kamera podąża śladem odchodów tytułowego psiaka. Przypomina to trochę pamiętną panoramę z "Weekendu" Godarda, ale zamiast niekończącego się samochodowego korka mamy niekończącą się nitkę rzadkiej kupy. Nie znajdziemy lepszego podsumowania twórczości Todda Solondza. Ta jedna jazda kamery zawiera niemal wszystkie składowe specyficznego stylu reżysera: jest obrzydliwa, ale zarazem zabawna, budzi niesmak, ale i współczucie. W "Jamniku" Solondz po raz kolejny tarza nas w nieczystościach. Nie sposób jednak oprzeć się wrażeniu, że jego mizantropia powoli staje się nieco zbyt mechaniczna.

Ponownie, jak w "Happiness" i "Życiu z wojną w tle", Solondz układa mozaikową fabułę, przeplatając losy rozmaitych postaci. Wraca nawet do Dawn Wiener, bohaterki kultowego "Witaj w domku dla lalek" – teraz już dorosłej i obdarzonej twarzą Grety Gerwig. Łącznikiem między kolejnymi bohaterami i wątkami jest tytułowy jamnik, choć w zasadzie nie wiadomo, czy jest to wciąż ten sam pies, zmieniający nieustannie właścicieli. A może raczej za każdym razem mamy do czynienia z innym, podobnym czworonogiem? Mniejsza o to, grunt, że za jego pośrednictwem poznajemy galerię dziwaków-nieszczęśników.

Jamnicza perspektywa doskonale nadaje się do trybu opowiadania reżysera. Jamniki mają w sobie coś uroczego i absurdalnego zarazem. Z jednej strony inteligentne spojrzenie i sympatyczna mordka, z drugiej – parówkokształtny tułów i krótkie nóżki; iście Solondzowskie połączenie. Tak wyposażony psiak (załóżmy, że to wciąż to samo zwierzę) przechodzi z rąk do rąk i obserwuje świat swoim stoickim, niemalże apatycznym spojrzeniem. Jamnik to zarazem część świata przedstawionego i obcy, postać nieomal kosmicznie odklejona od filmowej rzeczywistości. Co więcej, w toku akcji pies coraz bardziej traci na znaczeniu, przechodzi na coraz dalszy plan. Zupełnie jakby Solondz wykorzystywał go jedynie w charakterze konia (psa?) trojańskiego; jakby potrzebował sympatycznej postaci, za którą podążymy między tych wszystkich odpychających i nieszczęśliwych ludzi. Z własnej woli być może byśmy tu nie zajrzeli, idziemy jednak za jamnikiem; a kiedy jesteśmy już zaangażowani, pies może spokojnie usunąć się w tło. Fortel udany? Nie do końca.

Oczywiście: Solondzowi chodzi właśnie o to, by jedynym naprawdę sympatycznym bohaterem w jego filmie okazywał się stoicki jamnik: w rzeczywistości jedynie fabularne popychadło, papierek lakmusowy do wyciągania brudów ze swoich opiekunów. Bo nawet jeśli gdzieś tam pojawia się (debiutujący w ujęciu rodem z "Boyhood") serdeczny chłopiec, któremu na sercu leży los zwierzaka, zaraz okaże się, że zmaga się on ze śmiertelną chorobą. Zupełnie jakby wszelkie odruchy dobra, współczucia i miłości były w świecie Solondza skazane na upokorzenie i zagładę. Co najwyżej mogą służyć za pozór, środek do celu. Tak jest w przypadku matki wspomnianego chłopca, przywołującej ową etyczną trójcę, by usprawiedliwić sterylizację jamnika. Inna sprawa, że na wszelki wypadek doprawia ona jeszcze swój wywód anegdotą o gwałcącym na lewo i prawo oraz roznoszącym choroby weneryczne psie imieniem Mohammed, którego ofiarą rzekomo padł przed laty jej pudel. 
 
Problem w tym, że Solondz wybiera sobie tym razem bardzo łatwe cele. Znamy już doskonale jego estetykę cukierkowych kolorów, pod którymi fermentują neurozy, psychozy i inne -ozy. Straszni mieszczanie, którzy kupują psa, by trzymać go w klatce i "złamać"; przegrany scenarzysta (Danny DeVito) wodzony za nos przez hollywoodzkie rekiny i wykpiwany przez studentów; chorobliwa neurotyczka (Gerwig) i jej były licealny kolega (Kieran Culkin) odwiedzający pewną parę z zespołem Downa… Trąci to oczywistością, z okowów której Solondz dotychczas sprytnie się wymykał. Wystarczy wspomnieć "Happiness", w którym nawet pedofil z przedmieść był sympatyczny i poniekąd dało się go rozumieć. Oglądający "Jamnika" widz też poczuje się – jak wówczas – nieswojo, ale jakoś tak bezpiecznie nieswojo. Tym razem Solondz piętnuje z automatu, nie wybija nas z komfortu. Niby odkrywa drugie dno każdej z postaci, ale jakoś bez przekonania. Z góry wiadomo, że jeśli ktoś nazywa się Schmerz, to cierpi ból świata, a jeśli nazywa się Fantasy (!), to jest to imię ironiczne. 

Wciąż znajdziemy tu jednak szereg błyskotliwych scen, momenty o wielkiej wartości. Świetny jest chociażby epizod z Zosią Mamet, która gra wnuczkę w odwiedzinach u obrażonej na cały świat babci (Ellen Burstyn). To przede wszystkim świetnie napisana i zagrana miniaturka, w której reżyser zgrabnie manipuluje naszą sympatią, odkrywając raz za razem nowe karty relacji dwóch kobiet, zgrabnie przeprowadzając nas – po swojemu – od obrzydzenia do współczucia. To jednak zaledwie wspomnienie lepszych czasów. Żal więc dawnego Solondza. No i jamnika.
1 10
Moja ocena:
5
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones