Recenzja filmu

Marsjanie atakują! (1996)
Tim Burton
Jack Nicholson
Glenn Close

Pogrążam się w ciemności...

Tim Burton jest reżyserem należącym do nielicznej grupy twórców niszowych, którym udało się przebić do Hollywood. Jego romans z Krainą Snów zaowocował licznym potomstwem, w postaci "Edwarda
Tim Burton jest reżyserem należącym do nielicznej grupy twórców niszowych, którym udało się przebić do Hollywood. Jego romans z Krainą Snów zaowocował licznym potomstwem, w postaci "Edwarda Nożycorękiego", "Miasteczka Halloween" czy "Eda Wooda". Niestety wszystko co dobre, szybko się kończy. Nie inaczej było w tym przypadku - po latach wydawania świetnych filmów, przyszła pora na szmirę, która zapełni portfele producentom. A szmirze tej na imię było "Marsjanie atakują!". Co jak co, ale Burtonowi trafił się wdzięczny temat na film - Ziemia staje w obliczu najazdu Marsjan, skorumpowani politycy chcą ich wykorzystać do swoich celów, podobnie jak wredni dziennikarze, a to wszystko oblane typowo burtonowskim, groteskowym sosem. Ale coś nie zagrało i film okazał się najciemniejszą gwiazdą w całym reżyserskim dorobku Tima z Burbank. Ale tak się kończy, gdy reżyserowi odbiera się wolność twórczą i nakazuje kręcenie filmu wyłącznie dla pieniędzy. Jak każdy "blockbuster", tak i "Marsjanie..." zostali obdarzeni typowo kasowymi cechami - kiepski scenariusz, który ledwo trzyma się kupy, duży budżet i gwiazdorska obsada. Już od pierwszych minut filmu widać zniechęcenie w twarzach aktorów - "Co my tutaj robimy!? Powinniśmy siedzieć w swoich daczach na Florydzie, a nie grać w tym dennym filmie!". Fabuła, w zamierzeniu scenarzystów, miała być kpiną na obecną sytuację polityczną. Ale zamiast tego wyszła... kpina. Scenariusz nie ma ani krzty polotu; bazuje na ogranych do bólu schematach powtarzanych w niezliczonych ilościach filmów. Dziś już mało kogo rozśmieszą gdaczący kosmici z wybuchającymi głowami. Żenada, proszę ja Państwa, żenada... W recenzji musi być element opisowy fabuły, więc zmuszę się do jej jako takiego streszczenia. Otóż pewien wybitny astronom dokonuje wiekopomnego odkrycia - do Ziemi zbliżają się statki z Marsa. Wszyscy są uradowani zaistniałą sytuacją, zwłaszcza politycy i dziennikarze. Obie grupy zostały tutaj przedstawione w bardzo krzywym, a do tego popękanym zwierciadle. Politycy chcą wykorzystać Marsjan do prowadzenia międzygwiezdnych interesów, a dziennikarze liczą na jakąś poważną aferę. No i staje się - obcy lądują na Ziemi. Wszystko ładnie się układa, ale nagle (przez pewnego gołębia) wszystko ulega zmianie - Marsjanie atakują ludzi i uciekają. Mają zamiar wrócić na Błękitną Planetę jeszcze raz, aby dokonać jej zagłady... Fabuła jest pretekstem, służy jedynie do pokazania jak największej liczby efektów specjalnych i zaprezentowania coraz to nowszych i głupszych min Jacka Nicholsona. Złożona jest z kilku wątków - politycznego, dziennikarskiego, komediowego i miłosnego. Pierwsze dwa zostały już wcześniej opisane, więc skupmy się na pozostałych. Na wątek komediowy składają się dwie historie; pierwsza opowiada o właścicielu kasyna (w tej roli Jack Nicholson), który stara się zaprosić do swoich przybytków Marsjan. Jest to zdecydowanie najlepsza część filmu. Niektóre żarty są naprawdę śmieszne, tylko szkoda, że występują w tak małych ilościach. Na uwagę zasługuje przede wszystkim Nicholson, który swoją postać odegrał z wielką brawurą - jego wiecznie pijana postać, żyjąca "na luzie", budzi największą sympatię widzów. Druga, o młodzieńcu, który stracił prawie całą rodzinę oprócz babki, jest już znacznie słabsza. Rzeczony młodzieniec, w przypływie nagłej odwagi, wyrusza na ratunek babce, która przebywa w "Domu Spokojnej Starości" i nie wie nic o najeździe Marsjan. Ta historia jest kluczową dla całego filmu, ale została potraktowana po macoszemu - w rolach babki i wnuczka obsadzono kiepskich aktorów, którzy (delikatnie mówiąc) nie wypadli najlepiej. Wątek miłosny odgrywa niewielką rolę i w zasadzie powinno go tutaj nie być. No, ale cóż - nie można mieć wszystkiego... Jego bohaterami są profesor, który odkrył obcych i szalona dziennikarka (szalona w złym znaczeniu tego słowa). Pech tak chciał, że oboje trafili na pokład statku kosmitów i skończyli raczej nieciekawie. Miłość ich, niestety, nie uratowała... Wcześniej wspomniałem, że aktorzy nie spisali się dobrze. Można rzec, iż spisali się na medal, ale w odwrotną stronę. Nie pomógł Nicholson, który wcielił się w kilka postaci, nie pomogła też Annette Bening. Zupełną pomyłką okazała się Glenn Close jako Pierwsza Dama. Strasznie męczyła się w swojej roli, ale na szczęście, szybko opuściła ekranu. Naprawdę, szkoda dobrej aktorki. Reszta aktorów również wypadła podobnie. Młoda Natalie Portman wystąpiła w formie "zapchajdziury" ekranowej, tak samo Danny DeVito. Miłym akcentem okazał się występ Toma Jonesa (tego słynnego Toma Jonesa!), ale jedna jaskółka wiosny nie czyni... Od strony technicznej film stoi na żałośnie niskim poziomie. Efekty specjalne wzbudzają śmiech politowania. Rozumiem, że Burton chciał nawiązać do starych filmów Eda Wooda, ale bez przesady! To już w serialach o "Power Rangersach" efekty są lepsze. Nikogo już nie rusza widok kilku Marsjan biegających z karabinami w dłoniach i strzelających do wszystkiego, co się rusza. Również muzyka nie zachwyca - niby została skomponowana przez Danny'ego Elfmana, ale jakoś nie czuć tej ręki geniuszu. Wszystkie utwory to znane nam kompozycje z poprzednich filmów duetu Burton - Elfman, ale z drobnymi poprawkami. Poprawkami w teorii, w praktyce nie do końca... Jedyne, co można zaliczyć na plus, to dekoracje - nie wiem, czy takie wyszły, bo kasy nie starczyło, czy celowo je tak zrobiono. W każdym razie idealnie oddają kiczowaty nastrój filmu. Jednym słowem, technicznie film jest cofnięty o jakieś 20 lat w rozwoju. Starusieńkie "Gwiezdne Wojny" (części od IV-VI) były lepiej zrealizowane, a przecież powstały prawie 20 lat przed "Marsjanami". Twórcy chcieli utrzymać konwencję kiczowatą, a tymczasem naprawdę wyszedł z tego kicz. Na "Marsjanie atakują!" zawiodłem się niemiłosiernie. Po Burtonie oczekiwałem jakiegoś powiewu świeżości w gatunku kina fantastyczno-naukowego. Ale zamiast tego otrzymałem odgrzewany kotlet, do którego reżyser nie powinien się przyznawać. Szkoda, że film okazał się niewypałem. Ale może Tim z Burbank nie ma szczęścia do kina sci-fi. W roku 2001 zrealizował remake "Planety małp" (tym razem film potraktował poważnie), ale niestety on też okazał się produkcją chybioną. No, ale nie należy go za to winić - nie ma reżysera wszechstronnie uzdolnionego, który czułby się doskonale w każdym gatunku... Tak, że "Marsjan" odradzam, zwłaszcza fanom twórczości wielokrotnie wymienianego powyżej pana. No chyba, że jest ktoś, kto chce prześledzić wzloty i upadki Burtona. Dla kogoś takiego "Marsjanie atakują!" są lekturą niemalże obowiązkową (ja niestety do tej grupy się nie zaliczam - wolę mieć dobre zdanie o twórcy, a film obejrzałem "przypadkowo").
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
W orbicie okołoziemskiej zostaje wykryta cała armada statków pozaziemskich. Poznajemy szybko głównych... czytaj więcej
Tim Burton zawsze wzbudzał kontrowersje, co po raz kolejny udowodnił produkcją o wdzięcznie brzmiącym... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones