Recenzja filmu

Mad Max pod Kopułą Gromu (1985)
George Miller
George Ogilvie
Mel Gibson
Tina Turner

Postnuklearny Indiana Jones

Zaczęło się od nakręconego w 1979 roku skromnego filmu akcji z Antypodów. Australijskie novum pod tytułem "Mad Max" wyznaczyło standardy gatunku na przynajmniej jedną dekadę naprzód i zachwyciło
Zaczęło się od nakręconego w 1979 roku skromnego filmu akcji z Antypodów. Australijskie novum pod tytułem "Mad Max" wyznaczyło standardy gatunku na przynajmniej jedną dekadę naprzód i zachwyciło światową publikę, zwracając jej uwagę na mało znaną dotychczas kinematografię krainy kangurów. Powstały dwa lata później "Wojownik szos" okazał się nad wyraz udaną kontynuacją i powtórzył sukces części pierwszej. To, co udało się dwukrotnie, nie może nie wypalić po raz trzeci - do takiego wniosku z pewnością musieli dojść producenci z Hollywood, wykładając pieniądze na kolejną odsłonę serii. Pokaźny budżet zapewnił reżyserowi George'owi Millerowi rozmach, o jakim do tej pory mógł tylko marzyć. I tu zaczynają się problemy...

Pierwszą oznaką, że zaprzedanie duszy decydentom z Fabryki Snów nie było zbyt rozsądnym posunięciem, był sam fakt, że rozmiary widowiska uznano za zbyt potężne, aby udźwignąć mógł je jeden człowiek. Miller otrzymał więc pomocnika w postaci George'a Ogilvie, którego mianowano równoprawnym reżyserem projektu. Niezbyt optymistycznie nastrajał również scenariusz nowej części. Pierwotnie nie był on nawet pomyślany jako ciąg dalszy przygód Maxa Rockatansky'ego. Fabuła o prawym mężu ratującym z opałów grupę zagubionych dzieci z daleka zalatuje typowo hollywoodzkim sposobem rozumienia "dobrej rozrywki". Dosłownie oznacza to: zero seksu, możliwie jak najmniejsza dawka przemocy, wszystko tak, aby film można było wypuścić z przyciągającą duże wpływy kategorią PG-13. Szalony Max podany w sosie familijnym? To nie mogło skończyć się bezboleśnie.

W istocie, "Mad Max pod kopułą gromu" okazał się najsłabszą częścią cyklu. Zagubił się gdzieś unikalny charakter poprzednich dwóch filmów. Pesymistyczna wizja świata nieodległej przyszłości zamieniona została na zgrzebną formułę kina przygodowego. Atrakcji wszelakich jest tu bez liku, włącznie z finałową pogonią za przedpotopową lokomotywą. Wszystko jednak jakby w wersji "soft": zastanawiająco bezkrwawo i potulnie. Misja, jakiej podejmuje się tym razem nasz futurystyczny samotnik, równie dobrze mogłaby przypaść w udziale Indianie Jonesie - cały projekt na kilometr pachnie, jakby maczała w nim palce spółka Spielberg/Lucas. Są dzieci, jest zabawa.

Żeby jednak nie być zbyt okrutnym w ocenie wspólnego dzieła Millera i Ogilvie, należy mu oddać, że jako produkt czysto rozrywkowy sprawdza się nie najgorzej. Owszem, "trójka" swym poprzednikom do pięt nie dorasta, posiada jednak pewne plusy. Pierwsza połowa filmu przypomina jeszcze klimatem australijskie wojaże Maxa, kiepsko robi się dopiero, gdy ten wygnany zostaje na pustynię. Pojedynek na tytułowej arenie wciąż ogląda się świetnie. Dobry był także pomysł, aby do roli Aunty Entity, głównego przeciwnika Mela Gibsona, zaangażować Tinę Turner: wniosła ona na pokład nie tylko swoją charyzmę, ale i przebojowe "We don't need another hero" w formie motywu przewodniego, który nuci się po dziś dzień.

Wszystkie te atuty nie przesłonią jednak faktu, że seria "Mad Max" swoją niepowtarzalność zachować mogła jedynie jako przedsięwzięcie niezależne. Niezależne od dyktatu wielkich wytwórni i ograniczeń, jakie te narzucają. Tym razem jeszcze nie skończyło się totalną porażką, ale kto wie, jakby to było za czwartym podejściem...
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones