Recenzja filmu

Ostatni sprawiedliwy (1996)
Walter Hill
Bruce Willis
Bruce Dern

Prohibicja, córa Ameryki

"Jestem jak inni ludzie. Po prostu zaopatruję potrzebujących" - powiedział wiele lat temu najsłynniejszy gangster wszech czasów, a dziś legenda szeroko pojętej popkultury - Al Capone. I ciężko
"Jestem jak inni ludzie. Po prostu zaopatruję potrzebujących" - powiedział wiele lat temu najsłynniejszy gangster wszech czasów, a dziś legenda szeroko pojętej popkultury - Al Capone. I ciężko nie przyznać mu racji. Kiedy Kongres Stanów Zjednoczonych uchwalał w 1919 roku tzw. "Ustawę Volsteada" nie zdawał sobie sprawy, jak wielkie pole do popisu dla młodych i kreatywnych buntowników tworzy, rozpoczynając tym samym jeden z najbardziej mitycznych okresów w historii USA, którego blaski i cienie krążą po świecie do dziś. Właśnie w podróż po owych baśniowych latach ery prohibicji i wielkiego kryzysu zabiera nas reżyser Walter Hill w stworzonym w 1996 roku filmie "Ostatni Sprawiedliwy".  


Świat przedstawiony poznajemy oczyma Johna Smitha (Bruce Willis), wyjętego spod prawa samotnika, który w poszukiwaniu wrażeń błąka się po zachodnich rubieżach Stanów Zjednoczonych. W końcu trafia do leżącego na granicy z Meksykiem Jerycha, miasta-widmo, rządzonego przez dwa antagonistyczne gangi. Wietrząc łatwy zarobek, zaczyna pracować raz dla jednej, raz dla drugiej bandy, mając na celu doprowadzenie do upadku zwaśnionych, mafijnych klanów…



Brzmi znajomo, prawda? Fabuła została oparta na wizji Akira Kurosawy, zrealizowanej w filmie "Straż przyboczna" na początku lat 60. Kurosawa przeniósł nas do XIX wiecznej Japonii, gdzie samuraj o imieniu Kuwabatake świadczy swoje usługi dwóm skłóconym rodzinom. Jednak na tym nie koniec. Kilka lat później Sergio Leone w dziele rozpoczynającym tzw. "dolarową trylogię" również wykorzystał motyw kolaboracji z dwiema przestępczymi szajkami. Summa summarum film otworzył drzwi do wielkiej kariery Clintowi Eastwoodowi a zarazem musiał toczyć ciężkie batalie na sali sądowej, gdyż Leone został wówczas oskarżony o plagiat. 



Jeśli chodzi o obraz Waltera Hilla ciężko jest go porównywać do tworów Kurosawy i Leone, które naznaczyły swoją epokę a dziś uważane są za arcydzieła światowej kinematografii. Wielokrotnie podczas seansu nawiedzają widza natrętne myśli stawiające pod znakiem zapytania stan kondycji umysłowej przeciwników Smitha, których ten faszeruje ołowiem z - czasem - naiwną wręcz łatwością. W "Ostatnim Sprawiedliwym" brakuje nam głębiej zarysowanych postaci. Właściwie jedynym bohaterem którego pozwolono nam poznać jest ten główny, Smith właśnie. To bowiem postać grana przed Willisa jest solą, duszą stworzonego w 1996 roku dzieła. Smith jest uosobieniem toposu homo viator, duchowym potomkiem Odyseusza - człowiekiem pogrążonym w tułaczce, nieposiadającym sumienia, lecz szorstkie męskie reguły. Jest twardzielem pachnącym starą whisky i perfumami napotkanych przypadkowo kobiet. Czy istnieje na świecie choć jeden mężczyzna, który nie chciałby posiąść odrobiny jego cech?  


Tym, co "Ostatniemu sprawiedliwemu" dodaje wielkiej wartości jest wyjątkowo specyficzne miejsce akcji. Małe, zakurzone miasteczko rodem z klasycznych westernów, zamieszkałe przez mafiozów w doskonale skrojonych garniturach, poruszających się wypolerowanymi na błysk automobilami. Nie ma w nim wielu mieszkańców. Ostał się tylko skorumpowany szeryf (Bruce Dern) i barman w jednej ze spelun, niejaki Joe Monday (William Sanderson). Można odnieść wrażenie, że jest to historia opowiadana przy kominku, a napisana w jakieś starej księdze baśni z tysiąca i jednej nocy… Kto obejrzy, nie będzie żałował. Jest to bowiem (tylko?) rozrywka na całkiem wysokim poziomie. Polecam.
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones