Recenzja filmu

Skazany na bluesa (2005)
Jan Kidawa-Błoński
Tomasz Kot
Jolanta Fraszyńska

Skazany na porażkę?

Miało być pięknie. Miało być przejmująco, fascynująco, wstrząsająco. Miało zapierać dech w piersiach, wyciskać łzy i wywoływać całą gamę emocji, bo ten film emocjami miał (powinien!) być pisany.
Miało być pięknie. Miało być przejmująco, fascynująco, wstrząsająco. Miało zapierać dech w piersiach, wyciskać łzy i wywoływać całą gamę emocji, bo ten film emocjami miał (powinien!) być pisany. Tymczasem we mnie wywoływał co najwyżej okazjonalny uśmiech zażenowania przy wyjątkowo nieudanych scenach, których niestety jest sporo, dużo więcej, niż da się usprawiedliwić i wybaczyć. Nie wymagam od każdego filmu iskry bożej; nie żądam, aby każdy film był genialny, wiadomo, że to niemożliwe. Ale, na Boga, żądam, aby każdy film był przynajmniej profesjonalny, zrobiony umiejętnie, i poważnie traktujący mnie, czyli widza. To minimum, którego nie odpuszczę nikomu, a pan Błoński właśnie to minimum, moim zdaniem, pogwałcił. Śpieszę do konkretów. Przez większość filmu miałem wrażenie, że, z godnym odnotowania wyjątkiem pani Fraszyńskiej, cała obsada to amatorzy. Muzycy Dżemu, wiadomo, nie wymagam od nich wielkiego aktorstwa. Ale i pozostali: rodzice Ryśka, dzieci Ryśka (!), młodzi Dżemowcy, Indianer (wiadomo, Maciej Balcar jest muzykiem, nie aktorem, więc czemu tej roli, tak ważnej dla wizji reżysera, nie powierzono aktorowi?), nawet pan Bluszcz, przecież bardzo dobry aktor; wszyscy jak jeden mąż drewniani, bez emocji, bez życia, bez przekonania. Może to wina scenariusza i bardzo średnich dialogów, a może i reżysera, w końcu aktor gra jak reżyser pozwala? Natomiast Tomasz Kot, serce i dusza filmu, wypada nieźle, ale w co drugiej scenie. Słyszałem głosy, że najlepszy jest w sekwencjach koncertowych. Ja uważam dokładnie odwrotnie, jego Rysiek przekonuje mnie w scenach zwykłego codziennego życia, oraz tragicznych scenach "narkotycznych", natomiast na scenie trochę razi sztucznością, zwłaszcza na zbliżeniach, w nie najlepiej zrobionym playbacku czy grze na harmonijce. Zadaniem aktora jest przecież sprawić byśmy uwierzyli, że to, co dzieje się na ekranie dzieje się naprawdę, i tu pan Kot niestety minimalnie zawodzi. Ale nie ma tragedii, akurat te niedociągnięcia potrafię wybaczyć. Innych grzechów jednak nie jestem w stanie wybaczyć filmowi, na który tak czekałem. Największym gwoździem do trumny jest ta przeklęta metaforyka na poziomie przedszkolnym, a już zupełnie nie do wytrzymania staje się ona w nieszczęsnych retrospekcjach, którymi reżyser katuje nas z sadystyczną częstotliwością. Mały Rysiek z pieskiem, mały Rysiek na polu, mały Rysiek z pióropuszem - po co? Czy kiedy reżyserowi brakowało pomysłu na dorosłego bohatera zasłaniał się powrotem do dzieciństwa? I to z użyciem bezczelnie tanich chwytów kina familijnego! Czy ja mam uwierzyć, że Ryśkowi rozsypało się dorosłe życie, bo kiedy był mały, jego ojciec bez serca oddał na jego oczach psa do schroniska? Ta scena jest pokazana z takim przejęciem, że można odnieść takie wrażenie. I to już jest żenujące. Co do traktowania widza poważnie, jednym z najgorszych pomysłów było sklejenie archiwalnych zdjęć z Hali Ludowej z 1990 roku razem z nagranymi teraz scenami z udziałem pana Kota. Otrzymujemy niestety aż śmieszną w swojej sztuczności hybrydę, w której muzycy Dżemu próbują wyglądać tak jak 15 lat temu i np. spod czapki Adama Otręby wystają tandetne sztuczne włosy. Już lepiej byłoby nagrać całą sekwencję na nowo, przynajmniej oszczędziłoby się nam niezamierzonego komizmu w poważnej scenie. Trzeba wspomnieć jeszcze o tradycyjnych grzechach polskiego kina, jak słaba jakość dźwięku (duże utrudnienie dla widza, tym bardziej, że na ekranie jest wielu amatorów, a część kwestii jest w gwarze śląskiej) czy tragiczna gra dziecięcych aktorów (a przecież mały syn Ryśka ma całkiem pokaźną rolę) ale jak się rzekło to wady u nas nieomal standardowe, więc nie ma co się nad nimi rozwodzić. Są jednak, na całe szczęście, chwile ciekawsze. Przede wszystkim sceny z życia małżeńskiego Ryśka i Goli. Raz, ze względu na panią Fraszyńską, która automatycznie daje dwa razy więcej autentyzmu każdej scenie, w której się pojawia, (czyli można, nawet jeśli scenariusz jest nijaki); dwa, ponieważ w tych scenach wreszcie czuć jakieś emocje, jest jakieś napięcie, dramatyzm. Tragizm życia Ryśka staje się namacalny, naprawdę możemy go doświadczyć, a nie tylko wyobrażać sobie, że był, bo tak nam każą kwestie padające z ekranu. Takie sceny jak rozmowa w łóżku, albo Rysiek krzyczący na wyimaginowanego Indianera przy stole kuchennym – proste, niewydumane, jakieś takie prawdziwe (nareszcie!). Właśnie trochę realizmu i prostoty w tym filmie mi brakuje; nie mam nic przeciwko, żeby film mną czasem wstrząsnął, a pan Błoński najwyraźniej bardzo bał się nami wstrząsać. I kiedy już odważył się pokazać wymiotującego Ryśka, to za chwilę robi co może żeby załagodzić sytuację i serwuje nam kolejną pocztówkę z dzieciństwa na wsi, albo malowniczy przejazd harleyów; nie wiadomo po co, ale ładnie wygląda. (Dla jasności, wcale nie jestem zwolennikiem przesadnego epatowania obrzydliwością, ale tu reżyser z kolei przedobrzył z tą nieznośną pseudo-poetyką, do tego prostą jak wół, i mnie to drażni.) Pominięcie praktycznie całego okresu największej świetności Dżemu, czyli lat 80-tych, było co najmniej ryzykownym pomysłem. W rezultacie film na pewno nie jest historią zespołu, co samo w sobie nie jest grzechem, a raczej nie byłoby gdyby scenariusz rekompensował to czymś innym. Jednak tak naprawdę film nie podąża za żadnym z napoczętych wątków i trochę prowadzi nas do nikąd. Nie jest to więc ani film o fenomenie Dżemu i jego lidera, ani próba głębszej analizy tego kim naprawdę był Ryszard, ani nawet klasyczna historia wzlotu i upadku (wzlotu w ogóle nie widzimy, akcja przeskakuje od razu do upadku.) Nie jest to też opowieść o narkotycznym zniewoleniu, czy o tragicznym małżeństwie. Jest wszystkiego po trochu, reżyser sygnalizuje tylko problemy, po czym na żadnym się nie skupia i wychodzi z tego takie nie-wiadomo-co. Gdyby np. rozbudowując postać Goli skoncentrować się na ich trudnym związku jako osi filmu, efekt mógłby być bardziej przekonujący, zwłaszcza, że sceny rozgrywane pomiędzy panią Fraszyńską i panem Kotem są najlepszymi w filmie. A tak, całość robi wrażenie przypadkowej zbitki scenek, nierozwijających właściwie żadnej myśli przewodniej; ot, rozmowa z synkiem, rozmowa z ojcem, rozmowa z żoną, piosenka, i tak w kółko. Nie widzę w tym pomysłu, nie wiem co twórca filmu chciał mi przekazać. Być może właśnie takie było zamierzenie, ale w takim razie czy jest sens kręcić film, który nic nie przekazuje? Muszę jednak oddać sprawiedliwość i pochwalić wybór punktu kulminacyjnego filmu, czyli przejmującego wykonania "Listu do M." Ten jeden raz pan Kot naprawdę mnie przekonał i porwał; ten jeden raz naprawdę uwierzyłem, że jest Ryśkiem. Ta scena ma duszę, której brakuje lwiej części filmu, i trzeba przyznać, że może wzruszyć; mnie w każdym razie wzruszyła i pozostaje tylko żałować, że tak późno. Jedna z tych kilku chwil, dla których mimo wszystko warto ten film zobaczyć, ale to stanowczo za mało, aby uznać go za udany. Niestety w tym filmie również "piękne są tylko chwile." Nie jestem widzem krytycznym, nie uprzedzam się, nie nastawiam negatywnie. Z założenia zawsze wyszukuję w każdym filmie pozytywów, bo dla mnie to żadna przyjemność krytykować dla samego krytykowania. Ale "Skazany" wyczerpał limit mojej tolerancji na tandetę, i to dość szybko po rozpoczęciu. Szkoda, że potencjał, który ma w sobie historia/legenda Ryśka Riedla został tak zmarnowany. Szkoda, bo mogliśmy otrzymać wielkie, może i kultowe dzieło, a wyszedł jedynie bardzo blady (z nielicznymi jaśniejszymi punktami) i chyba trochę nieprzemyślany obraz, o czym niech świadczy fakt, że naprawdę mocniej serce zabiło mi dopiero przy archiwalnych zdjęciach Ryśka pokazywanych na napisach końcowych. Czy musiało tak być? Nie wierzę, że tego filmu nie można było zrobić lepiej, wystarczyło dodać scenariuszowi emocji, odrobinę urealnić, bardziej skoncentrować i ukierunkować fabułę... Ale każdy reżyser ma prawo zrobić taki film, jaki chce. Trochę tylko żal, że Rysiek doczekał się tak nędznego epitafium. P.S. Celowo nie omawiałem muzyki; ta jaka jest każdy wie - doskonała, ale nie można nią usprawiedliwiać filmu. P.P.S. U mnie w kinie dwaj faceci pobili się w trakcie filmu. Czyżby ostateczna porażka hippisowskich ideałów Ryśka?
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
"Jeśli go nie znałeś, to nie żałuj, bo przyjaciela straciłbyś... jak ja..." A może jednak warto... czytaj więcej
"Skazany na bluesa" jest opowieścią o fenomenie Ryśka Riedla i zarazem historią człowieka, który miał... czytaj więcej
Ten film miał być hołdem oddanym Ryszardowi Riedelowi, miał pokazać prawdziwą drogę życia wokalisty... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones