Recenzja filmu

Sklep dla samobójców (2012)
Patrice Leconte
Bartosz Kędzierski
Bernard Alane
Isabelle Spade

Stęsknieni śmierci

Leconte nie stara się utrudnić publiczności zadania i klei swój film z wyświechtanych klisz. Mając pomysł na dziesięciominutową animowaną etiudę, Francuz rozdął go do rozmiarów
Wchodząc w wiek emerytalny, Patrice Leconte postanowił zmienić coś w swoim filmowym życiu. Zamiast kolejnego konwencjonalnego obrazka rozpiętego między komedią a melodramatem, zrealizował animowaną czarną komedię w stylu Tima Burtona. W "Sklepie dla samobójców" niby wszystko się zgadza: jest wisielczy humor, dziwaczni bohaterowie, seria tanatologicznych grepsów i kawał rzetelnej animacji. Brakuje jedynie scenariusza. Reżyser "Męża fryzjerki" tak bardzo zakochał się bowiem w burtonowskim klimacie, że zupełnie zaniedbał dramaturgię. Fabuła "Sklepu…" wydaje się ledwie pretekstem do gorzkich egzystencjalnych żarcików, a akcji jest tutaj mniej niż w meczu polskiej ekstraklasy piłkarskiej.

Świat, który przedstawia na ekranie Patrice Leconte, wygląda jak z cyberpunkowego koszmaru. Od biedy mógłby się tu rozegrać jakiś "Łowca androidów" lub inny "Repo Man" – są wysokie budynki, szare ulice i niebo, którego właściwie nigdy nie widać, bo zastąpił je jakiś mroczny całun wiszący nad miastem. Ale rzeczywistość "Sklepu dla samobójców" to nie żadne uniwersum przeszłości – nie ma tu cyborgów, latających radiowozów ani innych cudactw – tylko smutek i wszechobecna depresja. Zamiast pytania "jak żyć?" tutejsi mieszkańcy zadają sobie inne – "jak umrzeć?".

Z pomocą spieszy pan Mishima (Michał Wójcik) i jego rodzina, właściciele tytułowego sklepu dla samobójców. Tutaj zakupić można fiolki z trucizną, porządny sznur dla wisielca, pocisk do rewolweru czy japońską katanę do rytualnego harakiri. Klienci przychodzą, wychodzą i nigdy już nie wracają, a rodzina Mishimów czeka na kolejnych nieszczęśników stęsknionych śmierci. Biznes działa znakomicie do czasu, gdy na świat przychodzi trzecie dziecko Mishimów – Alan, uśmiechnięty chłopiec, który postanawia wpuścić nieco słońca do smutnej rzeczywistości "Sklepu dla samobójców".

Co będzie dalej, wiedzą chyba wszyscy. Bo też Leconte nie stara się utrudnić publiczności zadania i klei swój film z wyświechtanych klisz. Mając pomysł na dziesięciominutową animowaną etiudę, Francuz rozdął go do rozmiarów osiemdziesięciominutowej fabuły. Nic więc dziwnego, że w jego filmie świszczy dramaturgiczna pustka. I choć Leconte próbuje zagłuszyć ją, sięgając po musicalowe inkrustacje, śpiewane partie dodatkowo zwalniają akcję, a ich muzyczna banalność sprawia, że zamiast bawić, bardzo szybko nudzą.

W swym nowym filmie Leconte spadł bowiem z wysokiego konia. Wziął się za bary z czarną komedią i z kretesem poległ. I choć "Sklep dla samobójców" rysowany jest urokliwą kreską, zbyt wiele w nim fabularnych mielizn, powtórzeń i wysilonych dowcipów. Cóż, widać nie każdy może zostać Timem Burtonem. Choć wydawałoby się, że potrzeba do tego tak niewiele.
1 10
Moja ocena:
5
Rocznik '83. Krytyk filmowy i literacki, dziennikarz. Ukończył filmoznawstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Współpracownik "Tygodnika Powszechnego" i miesięcznika "Film". Publikował m.in. w... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones