Recenzja filmu

Hobbit: Niezwykła podróż (2012)
Peter Jackson
Piotr Kozłowski
Martin Freeman
Ian McKellen

Syndrom sztokholmski

Co by o naszych czasach nie mówić, z całą pewnością są burzliwe – zwykły wypad z domu po karton mleka może skończyć się dla nas na tysiące nieprzyjemnych sposobów – ot, ktoś może nas napaść i
Co by o naszych czasach nie mówić, z całą pewnością są burzliwe – zwykły wypad z domu po karton mleka może skończyć się dla nas na tysiące nieprzyjemnych sposobów – ot, ktoś może nas napaść i obrabować zarówno z godności, jak i pieniędzy na to nieszczęsne mleko. Mrużąc oczy wśród gęstego, industrialnego smogu, możemy niechybnie postawić nogę na ulicy o ułamek sekundy za późno, by uniknąć czołowego zderzenia z rozpędzoną ciężarówką. W połowie drogi do sklepu możemy też w ogóle zapomnieć, po co wyszliśmy z domu, gdyż atakujące nas zewsząd jaskrawe reklamy powoli, acz skutecznie realizują nakaz eksmisji dla naszych mózgów. Tak się jednak złożyło, że skończyło mi się dziś mleko, a naprawdę lubię mleko. Po drodze musiało mi się oczywiście coś przytrafić – nic z opisanych przeze mnie rzeczy, na szczęście, jednak coś równie wyszukanego; zostałem porwany. Zaatakował mnie niewysoki mężczyzna o aparycji kojarzącej się z tym strasznym panem, który porywa do worka dzieci, które nie chcą jeść obiadu, jeśli wierzyć opowieściom rodziców. Tak oto zostałem raz jeszcze porwany do Śródziemia.

Cały ten przydługi wstęp nie jest przypadkowy i jego zasadniczą rolą jest podkreślenie, jak bardzo ważne jest tu słowo "porwany". Misternie zaprojektowany świat, będący domem dla elfów, krasnoludów i wszelkiej maści potworów jest miejscem kipiącym magią do tego stopnia, że nie możemy udać się do niego kiedy nam się podoba – potrzebujemy zaproszenia, czy porwania właśnie. Peter Jackson raz jeszcze zabiera nas w podróż po ukoronowanej krajobrazami Nowej Zelandii krainie, której twórcą jest genialny umysł Tolkiena i raz jeszcze udaje mu się obudzić w nas syndrom Sztokholmski, bo nie trzeba dużo czasu, by naszego oprawcę pokochać za możliwość bycia zakładnikiem Śródziemia.

Zarówno w kwestii książki, jak i filmu, klimat "Hobbita" jest nad wyraz lżejszy niż we "Władcy Pierścieni". Intryga w tym pierwszym nie ma tak globalnego zasięgu, a skupia się raczej na wyprawie po złoto i chwałę, niezależnie od tego jak personalne i głębokie byłyby pobudki trzynastu krasnoludów. Przyzwyczajony do napakowanego patosem "Władcy Pierścieni" widz początkowo czuje się nieco zagubiony na tym luźnym przyjęciu, które odbywa się pod znanym mu już adresem. Jak to jednak z dobrymi przyjęciami bywa, po kilku kielichach wtopienie się w tłum przychodzi nam znacznie łatwiej i tu jest podobnie – kilka głębokich oddechów powietrzem Śródziemia wystarczy, by raz jeszcze w całości zanurzyć się w jego zielonych równinach i smaganych wiatrem bezdrożach. Każda, przewijająca się przez ekran, znajoma nam postać, czy miejsce przywołuje nostalgiczny uśmiech, a każda nowa ma w sobie budzące fascynację ziarenko, które dostaje żyzny grunt by kiełkować przez następne części opowieści, jeśli nie zdążyło tego zrobić w tej. Trzynaście krasnoludów różni się znacząco wyglądem i charakterem, nawet jeśli z ich ust nie pada zbyt wiele charakterystycznych słów. Absolutną gwiazdą całego spektaklu jest jednak znakomity Martin Freeman, wcielający się w rolę Bilba, hobbita rozdartego między tęsknotą za miękkim, domowym łóżkiem, a chęcią udziału w przygodzie swojego życia. Jego wewnętrzna przemiana posuwa się do przodu powoli, wierna tempu całego obrazu, który nie wstydzi się przetrzymywać nas w domu Bilba do takiego momentu, w którym większość innych filmów zmierzałaby już do pozbawionego logiki plottwistu. Cóż więc serwuje nam nasz porywacz, Peter Jackson, niosąc nas w worku na plecach?

Daje nam historię poszerzoną o wątki z notatek samego Tolkiena, które dają nam szerszy i bardziej wnikliwy wgląd w machiny zdarzeń sterujące losami Śródziemia. Będąc po lekturze książki, wielokrotnie znajdziemy w filmie całe wątki, których jakiś mały szczegół wspomniany był w jednym zdaniu w swym literackim pierwowzorze. Poprzez głównego antagonistę w "Niezwykłej Podróży", Azoga, mamy szerszy wgląd w traumatyczną przeszłość Thorina, a do bólu groteskowa postać Radagasta Brązowego rzuca cień światła na wątek mrocznych sił, które podnoszą swój łeb poza wzrokiem Białej Rady. Wszystko to, choć pozornie wciśnięte w dzieje wesołej gromadki krasnoludów, daje bardzo dobrze rokujące podłoże na wydarzenia w nadchodzących kontynuacjach.

Daje nam piękne efekty specjalne, wplecione w historię gęsto, lecz na tyle subtelnie, by nas nie przytłaczać. Tam gdzie Michael Bay dałby jadące na wrotkach z czołgów roboty fikające salta nad wybuchającymi cysternami na księżycu, tam Peter Jackson daje spektakularną, acz przemyślaną potyczkę z trollami, skąpaną w przepięknej kolorystyce; tam gdzie George Lucas dałby strzelające na oślep zastępy żołnierzy na tle wybuchów w kolorze sraczki dziecka, które pożarło kredki wszystkim kolegom w przedszkolu, tam Peter Jackson daje bandę krasnoludów, która w coraz to bardziej pomysłowy sposób spycha w czeluście nacierające na nie gobliny.

Daje nam baśniowy, wyrwany z rzeczywistości klimat, który porywa nas bez naszej zgody i sprawia, że chcemy razem z Thorinem nucić pieśń o Samotnej Górze, zasiąść wraz z jego kompanami przy ogniu, w cieniu Gór Mglistych, czy pograć z Gollumem w zagadki w ciemnościach jego pieczary.

Największym problemem "Hobbita" są jego odbiorcy, narzekający na rozbicie historii na trzy części, na nieścisłości z książką, czy na same projekty postaci. Wychodząc z seansu, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że są to właśnie ci ludzie, którzy prowadzą opisane przeze mnie wcześniej ciężarówki, czy też projektujący kolejne reklamy mając w głowie tylko to, by jak najbardziej obedrzeć ich odbiorcę z samozachowawczości; trzeba naprawdę dużo złej woli, by nie dostrzec tryskającej z ekranu magii, a jeśli cały ten – odrobinę infantylny – epos nie budzi w was tęsknoty za dzieciństwem, dźwiękiem szemrzącego w górach potoku czy miękkością trawy pod głową w słoneczne popołudnie, to znak, że wasze wewnętrzne dziecko jest w takim stopniu rozkładu, że może śmiało dostać angaż w jakimś blockbusterze o zombie. Przed wieloma laty, Tolkien napisał "Hobbita" w nadziei, że wskrzesi piękno heroicznych baśni, a teraz, wiele lat później, gorąco chcę wierzyć w to, że Peter Jackson ma ten sam cel – rzucić trochę zieleni między obdarte ściany blokowisk i pokazać nam jak wygląda niebo między szczytami gór, a nie szklanych wieżowców.
Zapierające dech w piersiach obrazy wciąż migały mi przed oczami, a podniosła muzyka wciąż odbijała się echem po mojej głowie, gdy Peter Jackson zdjął ze mnie worek i pozwolił odejść. Ja jednak, śladem Bilba, nie zamierzam pozwolić, by wrota do przygody zamknęły się przede mną, nie przepuszczając mnie i myślę, że to właśnie mój porywacz chciał osiągnąć. Jasne, mogę wrócić, kupić to mleko i poczekać rok na następne porwanie. A jednak... Gandalf rzucił na mnie urok, Rivendell omamiło mnie swym pięknem, a ja opuściłem już próg domu, więc droga wiedzie w przód i w przód. Nie chcę nigdy opuszczać Śródziemia – gdzieś na pewno da się tam znaleźć dojną krowę, od której to mleko będzie po prostu lepsze.
1 10
Moja ocena:
10
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Każdy zna Tolkiena. Każdy, kto przeczytał chociaż jedną książkę tego autora, rozpozna jego dzieła po... czytaj więcej
"Hobbit: Niezwykła podróż" to próba przeniesienia na srebrny ekran kultowej powieści, jednego z... czytaj więcej
Losy ekranizacji "Hobbita" ważyły się przez kilka lat. Ostatecznie adaptacja książki trafiła w ręce... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones