Recenzja filmu

Bez miłości ani słowa (2012)
Josh Boone
Greg Kinnear
Jennifer Connelly

To dobrego kina wina

Za siedmioma górami, za siedmioma rzekami, przed wieloma wiekami… a dokładnie gdzieś w stanie Wirginia, tak na początku nowego tysiąclecia żył sobie niejaki Josh Boone. Chłopak od zawsze miał
Za siedmioma górami, za siedmioma rzekami, przed wieloma wiekami… a dokładnie gdzieś w stanie Wirginia, tak na początku nowego tysiąclecia żył sobie niejaki Josh Boone. Chłopak od zawsze miał tylko jedno marzenie – zostać sławnym reżyserem. Takim, którego nazwisko wywołuje u większości widzów pozytywne skojarzenia, a szefom potężnych wytwórni przypomina o ich prawdziwej miłości – pieniądzach. I on jeden, spośród tysięcy dzieciaków oddychających podobnym snem o sięgnięciu gwiazd, zasmakuje ziszczenia się codziennie powtarzanego życzenia; zresztą Josh dotknie owych gwiazd w sposób dość… niespodziewany.

Oto bowiem nasz bohater nakręci film na podstawie bestsellerowej powieści i odniesie międzynarodowy sukces. "Gwiazd naszych wina" przez kilka miesięcy niepodzielnie królować będzie wśród wyników wyszukiwań na przeróżnych forach i portalach, a także wygodnie zadomowi się w czubie zestawień box offisu. Oczywiście pojawią się nieodzowne w podobnych sytuacjach oskarżenia ze strony licznych zawistników wskazujących na intrygujący związek pomiędzy gwałtownym wzrostem cen akcji producentów chusteczek na światowych giełdach, a datą premiery obrazu oraz rzekomą zmową reżysera i apsikowych bossów. Pan Boone kilka razy skorzysta również z pomocy informatyków przy swojej skrzynce mailowej. Ta odmówi posłuszeństwa z powodu przeciążenia wywołanego nagromadzeniem pełnych rozpaczy wiadomości autorstwa brzydszej części społeczeństwa, będącej przedmiotem przemocy domowej i najczęściej przy pomocy wałka przymuszanej do powtórnych seansów oraz odpowiedzi zaszlochanej połówce na fundamentalne pytanie: Czyja to tak naprawdę wina? Te drobne nieprzyjemności nie zniechęcą w żadnym stopniu włodarzy Warnera (w momencie pisania tej recenzji wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że tak się stanie) do powierzenia młodemu adeptowi sterów ekranizacji "Bastionu" Stephena Kinga.

Zanim jednak sąsiedzi Josha usłyszeli odgłosy strzelających korków szampana musiał on popełnić debiut – i kolokwialnie mówiąc, debiut nie byle jaki. Pierwsze dzieło w karierze winno być na tyle przekonujące, by rozwiać wszelkie wątpliwości, że nasz twórca dysponuje odpowiednią "magiczną różdżką". Różdżką zdolną przemienić strumienie wylewanych w dobrej wierze łez przez wianuszki dziewcząt w najodleglejszych zakątkach globu, nad losami Hazel i Gusa podczas lektury książki Greena, w kinowe rwące potoki zielonych dolarów. Innymi słowy powinien udowodnić, iż bez zmrużenia oka podporządkuje się bezwzględnym regułom panującym w Hollywood. Amerykanin stanął przed trudnym wyborem. Chwycić byka za rogi i stworzyć odważny, łamiący obowiązujące reguły obraz, o jakim marzy każdy ambitny reżyser – szansa na wielki sukces była taka sama, jak sromotnej porażki zamykającej wrota Fabryki Snów na długie lata – czy też poukładać znane filmowe klocki po swojemu. Kluczowa decyzja na samym starcie przygody z kamerą. Po kilku nieprzespanych nocach Josh wskazał bramkę numer 2. Czas pokazał, iż postąpił słusznie – debiut się udał, a na nowatorskie podejście znajdzie jeszcze czas, chociażby przy ewentualnej produkcji wspomnianego "Bastionu".



Wzięty pisarz William Borgens już dwa lata nie może pozbierać się po odejściu żony. Zamiast ponownie chwycić za pióro marnuje kolejne dni na podglądaniu nowego życia swej ukochanej. Ta zaś niby cieszy się młodszym mężczyzną, a jednak w głębi serca nie odczuwa radości. Ich syn wzdycha namiętnie do koleżanki ze szkoły, a córka święci swój pierwszy literacki sukces – jej książka została właśnie opublikowana. Wszystkich łączy jedno – utknęli gdzieś pomiędzy literami słowa: MIŁOŚĆ. Brzmi dość znajomo? Tak też momentami wygląda na ekranie, co nie zmienia faktu, że po seansie nie ma się wrażenia straconego czasu.

W krainie rządzonej przez X muzę cudów niestety nie ma, i to, że Boone zdecydował się skorzystać się w kilku miejscach ze sprawdzonych wzorców i schematów znajduje swoje odzwierciedlenie w filmie – historia toczy się liniowo i momentami jest dość wtórna. Cóż, więc takiego uczynił reżyser, iż jego premierowe dzieło pozytywnie wyróżnia się na tle tysięcy podobnych produkcji? Cała sztuczka twórcy polega na tym, że znane linie i szkice potasował według przygotowanej wcześniej koncepcji, a wyłoniony zarys pociągnął zestawem autorskich flamastrów. Następnie powstałe kontury i tło wypełnił paletą farb o ciepłych, pastelowych odcieniach, by wreszcie gotowy obrazek oprawić w gustowną ramkę krzepiącego przesłania. Efekt? W zupełności zadowalający – "Stuck in Love" bez problemu znajdzie miejsce na półce kina, do którego wraca się myślami z przyjemnością.



Rozbita rodzina i rozterki miłosne jej członków, stanowiące bazowe płótno, zostały odmalowane całkiem umiejętnie i bez nadmiernego zakrapiania kolorami słodkości czy goryczy. Amerykanin kilka razy sprytnie podkręca filmową piłeczkę, a ta ląduje nie tam, gdzie moglibyśmy się spodziewać. I właśnie te momenty, gdy Boone odkłada na bok szkolny podręcznik gotowych rozwiązań, a sięga po brudnopis własnych przemyśleń wypadają w "Stuck in Love" najlepiej. Już samo ukazanie destrukcyjnego wpływu rozpadu małżeństwa na wiele aspektów życia najbliższych reprezentuje wartość trudną do przecenienia. Każdy z Borgensów w inny sposób radzi sobie z zaistniałą sytuacją, każdy inaczej zmaga się z jej konsekwencjami. Ojciec ciągle żyje płonną nadzieją powrotu żony. Ciężko pogodzić mu się z jej utratą i ruszyć z życiem naprzód wymazując przeszłość – pierwiastek dawnego spełnienia odnajduje w okazjonalnym seksie z sąsiadką. Matka po wymianie małżonka na nowszy model też nie bardzo ma szansę nacieszyć się swoim pozornym szczęściem – okupiła je nienawiścią córki winiącej ją za całe zło, jakie spadło na familię. Początkująca pisarka widząc rozpad więzi łączącej rodziców postanawia wyciąć ze swoich związków wszelkie uczucia – po co komplikować sobie codzienność? Romantyczna postawa brata znajduje się na antypodach jej postrzegania miłości; on z kolei nie akceptuje świeżego "nabytku" matki. W tym czworokącie będziemy obserwować wpływ kolejnych decyzji i wyborów naszych bohaterów na ich życie oraz dyskretnie zerkać na proces przewartościowania pewnych kwestii.



Największym skarbem twórcy okazuje się obsada – ze szczególnym uwzględnieniem najcenniejszego klejnotu w koronie, czyli Lily Collins. U Boone’a udowadnia, że pod tą niezwykle urodziwą buźką mogą kryć się całkiem spore pokłady talentu. W roli cynicznej i wykazującej nader pragmatyczne podejście do miłości małolaty sprawdza się pierwszorzędnie. Ciekawą kreację tworzy Greg Kinnear. Co prawda nadal mieści się ona w jego standardowym emploi, ale zarazem w takiej formie nie widziałem go od dawna. Tercet Connelly, Wolff i Lerman również staje na wysokości zadania i nie zawodzi.

Wydanie Blu–ray (amerykańskie, bowiem dedykowane rodzimemu rynkowi chyba się nie ukazało) można opisać jednym słowem: przeciętne. Ostrość obrazu nawet w porównaniu z podobnymi gatunkowymi pozycjami wypada niezbyt okazale. Trochę lepiej prezentuje się strona dźwiękowa (Dolby TrueHD 5.1). Dodatki ograniczają się do blisko półgodzinnego materiału making of oraz komentarza audio reżysera.



Choć na papierze "Stuck in Love" może sprawiać wrażenie recyklingu znanych motywów, to na ekranie prezentuje się już zdecydowanie lepiej. Duża w tym zasługa więcej niż przyzwoitego aktorstwa oraz świetnej ścieżki dźwiękowej zajmującej miejsce dobrego kompana podczas podróży w tę często odwiedzaną filmową okolicę. Całość zyskałaby jeszcze bardziej gdyby twórca wykreślił ze scenariusza kilka najbardziej zgranych chwytów – umieszczenie wątku matki Lou ewidentne podyktowane zostało chęcią wyciśnięcia strużek łez i wzruszeń; film bez problemu obroniłby się i bez tego. Pomimo nieskrywanej powierzchowności rozważań reżyserowi udaje się przemycić garść uniwersalnych prawd, nie tylko dotyczących miłości, o których istnieniu w coraz szybciej pędzącej rzeczywistości niekiedy zapominamy.

W centrum świata Borgensów Boone umieszcza rodzinny stół, jako symbol utraconego szczęścia członków familii, i kolejnych prób odtworzenia dawnych więzi. Widzom przypomni zaś o jego kruchości, i tym, jak mocno powinniśmy o nie dbać póki gości w naszych czterech ścianach. Taki głos akcentujący rolę rodziny rzadko pojawia się we współczesnych produkcjach, tym bardziej powinniśmy go usłyszeć, a raczej zobaczyć, jak wybrzmiewa pomiędzy poszczególnymi scenami w obrazie Amerykanina.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones