Recenzja filmu

Życie Pi (2012)
Ang Lee
Jerzy Dominik
Suraj Sharma
Irrfan Khan

Veni, vidi, kanapki

Jeżeli istnieje jakiś konkretny punkt zaznaczający moment wkroczenia w dorosłość, to z całą pewnością jest to chwila, w której dociera do nas świadomość, że nikt już nam nie zrobi kanapki. Świat
Jeżeli istnieje jakiś konkretny punkt zaznaczający moment wkroczenia w dorosłość, to z całą pewnością jest to chwila, w której dociera do nas świadomość, że nikt już nam nie zrobi kanapki. Świat i ludzie dookoła zaczęli nagle zauważać, że nasze ciała wykształciły całkiem niezłe ręce, w pełni zdolne do posługiwania się uzbrojonym w masło nożem, którym z powodzeniem można molestować kromki chleba. Niemniej, każdy z nas pamięta ten cudowny okres, kiedy kanapki leżały gotowe na stole zanim jeszcze zdążyliśmy zwlec się z łóżka z gracją godną baletnicy próbującej tańczyć na łożu fakira (albo też obojętnie kogo próbującego tańczyć na łożu fakira). Siadamy więc z wolna przy stole, bierzemy pierwszy kęs i chociaż początkowo wydawało nam się, że kanapka jest wyłącznie z serem, to jednak okazuje się, że pod żółtym plasterkiem znajduje się jeszcze kawałek szynki maźniętej majonezem, a na tyły dostał się jeszcze w jakiś sposób kawałek pomidora. Tak oto prosta kanapka zamienia się w wyrafinowaną ucztę (jak państwo widzą, rzecz dzieje się w Rosji). Oglądanie "Życia Pi" wygląda bardzo podobnie.

Dużą rolę w tym wszystkim odgrywają media, które przedstawiają omawiany film jako kino przygodowe, wręcz familijne – coś czym dzieci będą się wykręcać, by nie odrabiać w niedzielne popołudnie zadań domowych. Sęk w tym, że to tak jakby wskazać na Gandalfa i powiedzieć "ten człowiek ma ładną brodę". No owszem, ma, ale ma również na swoim koncie całą masę innych, bardziej wartych wspomnienia wyczynów. "Życie Pi" potrafi być świetnym kinem przygodowym, ale jest też czymś znacznie więcej, jeśli tylko poświęci mu się trochę więcej uwagi; jest bardzo estetyczną i cholernie dobrą kanapką, pełną różnorodnych składników.

Jeśli zaufaliśmy zwiastunom, hasłom reklamowym i blond koleżance, będącej żywym dowodem na to, że ludzie i fotele mają wspólnego przodka, a przy tym chcemy spędzić najbliższe dwie godziny na czystej rozrywce, to trafiliśmy pod dobry adres. Pomimo tego, że lwia (tygrysia?) część filmu dzieje się w niewielkiej łódce, to jednak nie wpływa ona do Zatoki Nudy – perypetie głównego bohatera rozgrywające się na tle zapierających dech w piersiach efektów specjalnych ogląda się bardzo przyjemnie i przyjemność ta rośnie wprost proporcjonalnie do z wolna kiełkującej w nas empatii. Kiedy już przyzwyczaimy się do zabawnego akcentu bohaterów, możemy w pełnej krasie obserwować bardzo dobrą grę aktorską debiutującego Suraja Sharma, czy fenomenalnie animowane zwierzęta. Opowiedziana z perspektywy wywiadu historia wciąga i co jakiś czas czyni ukłon w stronę widza, rozdmuchując domek z kart, który tak skrzętnie budował pan Nadmierny Patetyzm. Czasem jednak pozwala mu zbudować kilka pokaźnych, karcianych kondygnacji – czasem by wycisnąć z nas łzy wzruszenia, innym razem smutku. I nawet jeśli budulcem nie są same asy, to wciąż mówimy tu o wysokich figurach.

Kanapka zaczyna smakować lepiej, gdy zaczniemy się nad filmem zastanawiać; przeanalizujemy jego zakończenie i wcześniejsze obrazy pod kątem nowych danych. "Życie Pi" już od pierwszych scen rzuca w nas około religijną tematyką i niczym polityk przed wyborami, składa nam obietnicę, że kiedy już padnie ostateczne pytanie, to zostanie uraczone odpowiedzią. Fakt że użyłem politycznego porównania jest chyba równoznaczny z tym, iż dzieje się dokładnie odwrotnie. Nie jest to jednak żaden minus – tytułowy Pi stawia nas przed powracającym wyborem tego w co wierzymy i nikt chyba nie spodziewał się, że ktoś nam z tą decyzją pomoże. Wiemy, że ktoś patrzy nam na ręce, pytanie brzmi tylko w jaki sposób i czy umiemy to spojrzenie odwzajemnić. Film Ang’ea Lee to nie tylko podróż po oceanie; to również wielka ekspedycja w głąb człowieczeństwa. Rozważania jakie się nam serwuje nie są tu niczym odkrywczym, jednak sposób w jaki przemawiają obrazy jest już iście Oscarowy.

Jakby nie patrzeć, mamy już całkiem smaczny posiłek – ser i szynka to zawsze dobra kombinacja, a już na pewno wystarczająca, by śmiać się z kolegi, który został uraczony chlebem z pasztetem. Nie ma się jednak co oszukiwać – jedyną rzeczą łatwiej dostępną od sera i szynki są drogie zegarki w Szwajcarii. Koniec końców, jesteśmy w posiadaniu dobrej, jednak dosyć powszechnej kanapki, dlaczego więc nie dorzucić do niej trochę ekstrawaganckich składników? Pajęczyna fabularna "Życia Pi" utkana jest między licznymi symbolami, które rzucają zupełnie nowe światło na całość, a jest ona o tyle misterna, że grzechem byłoby się w nią nie zaplątać, nawet jeśli przypłacimy to pożarciem przez nadinterpretacyjnego pająka. Wypływające z książkowego pierwowzoru ukryte znaczenia nakładają się na siebie i otwierają nam furtkę do drugiego, trzeciego, a nawet czwartego dna obrazu. Nim się obejrzymy, może okazać się, że ten kolorowy, bajeczny świat rodem z "Baśni Tysiąca i Jednej Nocy" jest jedynie przykrywką dla mrocznej i przerażającej historii. To jednak zależy już od tego jak bardzo będziemy się szarpać w pajęczynie, lub innymi słowy – ile szczypiorku na kanapce uznamy za stosowne.

Na samym końcu kanapki, niemal przy ostatnim kęsie znajdujemy oliwkę i wiemy doskonale, że nie jest wisienką tylko dlatego, że wiśnie średnio pasują do kanapek. A chociaż cierpki, oliwkowy akcent pojawił się dopiero na końcu, to jednak to właśnie ten smak będziemy czuli po skończonym posiłku. Gdy obrazy gasną, a napisy końcowe zaczynają swoją leniwą pielgrzymkę do Ziemi Obiecanej po górnej stronie ekranu, "Życie Pi" wciąż odbija się echem po naszej świadomości. Pielęgnowana podczas seansu empatia jeszcze nie zdążyła z nas wyparować, a widma kolorowych eksplozji wznieconych przez piękne efekty specjalne zdają się bawić w chowanego za ścianą powiek. Pojawia się to uczucie, jakie towarzyszy człowiekowi gdy wraca do domu po długiej podróży. Miło jest położyć się w swoim łóżku, w którym dokładnie wiemy jak się usadowić, by sprężyny nie przebiły nam w nocy nerek; dobrze jest zastawać rano znane nam widoki i słyszeć dźwięki, które udało nam się kiedyś oswoić. A jednak coś jest nie w porządku, bo minie trochę czasu, nim nauczymy się na nowo żyć według domowego schematu. Są takie podróże, z których tak naprawdę nigdy nie uda się nam wrócić, bo każde miejsce i każda napotkana istota zabrała sobie na pamiątkę strzępek naszych wspomnień, przez co nigdy nie będziemy już tak kompletni jak w momencie przekraczania progu domu. Pi zabiera nas w taką właśnie podróż, a jeśli nie o to chodzi w kinie, to ja już nie wiem o co.
1 10
Moja ocena:
9
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
"Życie Pi" w reżyserii Anga Lee (laureata Oscara za film "Tajemnica Brokeback Mountain" oraz twórcy... czytaj więcej
Oscarowe nominacje niejednokrotnie pokazywały, że Akademia docenia filmy z pogranicza komercji i kina... czytaj więcej
W pewnym sensie "Życie Pi" Anga Lee przypomina skrajnie oceniany "Atlas chmur" rodzeństwa Wachowskich.... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones