Recenzja filmu

Kto się boi Virginii Woolf? (1966)
Mike Nichols
Maria Olejniczak
Elizabeth Taylor
Richard Burton

Wojna białych myszy

Noc. Do domu z przyjęcia wracają Martha (Elizabeth Taylor) i George (Richard Burton). Nieco podpici po kolejnym nudnym i beznamiętnym wieczorze spodziewają się u siebie gości - młodej pary: Nicka
Noc. Do domu z przyjęcia wracają Martha (Elizabeth Taylor) i George (Richard Burton). Nieco podpici po kolejnym nudnym i beznamiętnym wieczorze spodziewają się u siebie gości - młodej pary: Nicka (George Segal) i jego żony Honey (Sandy Dennis), którzy niedawno przybyli do miasta. Martha i George niedługo przed ich przyjściem rozpoczynają kłótnię, jedną z wielu w tym związku. Nick i Honey stają się świadkami ich wzajemnych pretensji i nie do końca jasnych relacji. Alkohol leje się strumieniami, rozplątuje języki, zaciera granice. Tej nocy padnie ogrom gorzkich słów, wiele sekretów i kłamstw wyjdzie na jaw. Wszyscy obecni staną twarzą w twarz z tym, czego się obawiali i co zmuszało ich do nieustannej ucieczki. W swym reżyserskim debiucie (!!!) Mike Nichols (twórca kultowego "Absolwenta" i głośnego obrazu "Bliżej") zabiera nas w podróż do głębi ludzkiej psychiki, najbardziej tajemniczych i mrocznych jej obszarów. Obserwujemy dwa małżeństwa: pierwsze z nich - Martha i George mają już za sobą niezły staż. Zachowują się jak stara, zrzędliwa para, która jest ze sobą zbyt długo, aby nawzajem móc sobie coś jeszcze zaoferować. Ona, krzykliwa, lubiąca wypić o jednego drinka za dużo, wulgarna i okrutna - kat. On, cichy, opanowany, spokojny (chociaż w żadnym razie niezastraszony), przeżywający swe problemy bardziej wewnętrznie - swego rodzaju ofiara. Ale czy na pewno? W trakcie nocy, którą mamy możliwość podejrzeć, role tych dwojga będą ulegać ciągłym zmianom. Ludzie, o których mowa, nasi M. i G., przeżywają kryzys. Kryzys ten można utożsamić z wewnętrznym załamaniem się możności dialogu międzyludzkiego, dialogu istot, które tracą w te sposób możliwość jakiegokolwiek porozumienia. Z tej przyczyny zatrzymuje się między nimi proces rozwijania wzajemnych relacji i więzi, doga ku rozwiązywaniu problemów. A tych para ma nie mało. Są one odkładane "na później", tworząc między nimi mur, coraz dotkliwiej rozdzielając ich ciała i dusze. Każde z bohaterów wygłasza pełne żalu i goryczy monologi, parząc jadem "przeciwnika", ale i samego siebie. Nie istnieje już pojęcie "nasze", jest tylko "moje" i "twoje". Alkohol pozbawia ludzi zahamowań, a obecność młodszej pary, Nicka i Honey, staje się jak gdyby katalizatorem erupcji wulkanu, który już od dawna ostrzegał o zagrożeniu. Nichols, w ślad za autorem sztuki Edwardem Albee, pokazuje nam, więc wynik kryzysu, który jest problemem naszej kultury - brak możliwości porozumiewania się (ze wzajemnym zrozumieniem). Gdybyśmy z ukrycia przyjrzeli się małżeństwom wokół nas, ile par stałoby przed identycznymi wyzwaniami jak Martha i George? Ilu z nas zatrąciło sztukę rozmowy na rzecz półsłówek z SMS-ów i monologów ku czci własnego niezrozumienia i zranionych ambicji? Właśnie ona, przemożna chęć okazania się tym, który jest na górze (bez skojarzeń proszę), tym, który poświęcił więcej i stał się najbardziej skrzywdzoną ofiarą jest jednym z największych niebezpieczeństw, z którymi zmierzyć się mają bohaterowie. Rozpaczliwe niepowodzenia całego życia maja być rozwiązane w jedną noc, w którą zostanie wystawiona sztuka wojny pomiędzy myszami. Aktorami w niej, oprócz M. i G., są także Nick i Honey, chociaż poniekąd pełnią oni połowicznie funkcję widzów. Na pierwszy rzut oka szczęśliwe małżeństwo, młode, czułe i zakochane. Na ich związek równie kładą się cienie, które uświadamiają wszystkim, że ta para też jest ofiarą. W Nicku śpią ukryte namiętności, samcza chęć zdobywania i posiadania. Honey jest dla niego po części nieszkodliwym dodatkiem do życia. Nie ma dla niego zbyt wielkiej wartości jako kobieta, jego uczucie do niej jest jakby mechaniczne, wymuszone, a przynajmniej takie jest ich małżeństwo, którego powodem była "urojona ciąża". Okazuje się, że miła i radosna Honey jest więźniem strachu; usunęła jedno dziecko (czy tylko jedno?), w akcie desperacji wyszła za Nicka, udając przed wszystkimi szczęśliwą. Obydwoje z mężem są jednak gotowi bronić ich prowizorycznego związku, odpychając możliwość wyjścia z kryzysu. Jakie będą ich losy później, możemy się tylko domyślać. On będzie ją zdradzał i traktował z coraz większą obojętnością, ona będzie płakać nad straconym życiem, swoim i swych dzieci. Tam gdzie młodzi zawodzą, starsi (o dziwo) podejmują wyzwanie. Bolesna rozmowa, którą obserwujemy pod koniec filmu jest punktem kulminacyjnym, tu wszystko musi się rozwiązać, przechylić na jedną, bądź drugą stronę. Ich pierwszym zwycięstwem jest sama próba odkładanego od lat dialogu. Następnym pogodzenie się z tym, czego tak długo nie chcieli w sobie uznać, wypracowanie kompromisu i przebaczenia, tworzących trwały fundament ich przyszłego, wspólnego życia. Opowieść zaczyna się w nocy, kończy zaś świtem, blaskiem jutrzenki dla bohaterów. "Kto się boi Virginii Woolf?" to niezaprzeczalny popis aktorskiego kunsztu. Cała czwórka grająca rolę małżeństw została nominowana do Oscara, z czego obydwie panie sięgnęły po statuetki. Wszyscy aktorzy zagrali na wysokim poziomie, lecz to Elizabeth Taylor stworzyła kreację w każdym calu wybitną. Jak już pisałem w recenzji "Kotki na gorącym, blaszanym dachu" dziś pani Taylor postrzegana jest bardziej jako ciekawostka aniżeli ktoś godny uwagi. Powoli masy zapominają o tym, że swego czasu Liz była jedną z największych gwiazd kina, jak i jedną z najlepszych brytyjskich aktorek. Do historii przeszła też jej fantastyczna uroda. Co więcej, była i jest wspaniałym człowiekiem i nieco kontrowersyjną postacią. Rola w tym filmie to chyba jej największe osiągnięcie w karierze aktorki, jak i spore wyzwanie. Taylor przytyła na potrzeby filmu i pokazała jak nigdy dotąd, że potrafi być wulgarna, odrażająca i zastanawiająco prawdziwą. Jej dwukrotny mąż Richard Burton również spisuje się wyśmienicie, ale to Taylor swą wielką kreacją prezentuje najwyższy poziom. Ogromne wrażenie robią także dialogi (pamiętajmy, że jest to ekranizacja sztuki i słowo mówione ma tu szczególne znaczenie), które niosą ze sobą wiele znaczeń i emocji, dostarczając widzowi okazji, by się nimi delektować. Nichols tak prowadzi historię, że nie męczy nas ograniczona ilość lokacji (vide "Kotka na gorącym, blaszanym dachu"), dzięki czemu widz może całkowicie skupić się na historii i jej bohaterach, co jest konieczne w zetknięciu z tym filmem. "Kto się boi Virginii Woolf?" jest, bowiem obrazem trudnym w odbiorze, układanką uczuć i emocji wymagającą uwagi i angażującą widza w najwyższym stopniu. Całości dopełniają znakomite zdjęcia i umiejętnie dozowane napięcie (sztuki tej tak bardzo brakowało mi w "Małych dzieciach" Todda Fielda). Film otrzymał w 1967 roku 13 nominacji do Oscara, wygrał w 5 kategoriach. To także jedna z żelaznych pozycji klasyki kina, której nie można przegapić. Warto podjąć wyzwanie, jakie stawia przed nami Nichols, bowiem żadna minuta seansu nie jest czasem straconym. Jeżeli zaś jesteś widzem wystarczająco mądrym otrzymasz tu lekcję, która kiedyś może Cię uratować.
1 10
Moja ocena:
9
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
W pierwszej scenie dramatu obserwujemy jak późnym wieczorem starsza para wraca spacerem do domu.... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones