Recenzja filmu

Mia i biały lew (2018)
Gilles de Maistre
Dariusz Błażejewski
Daniah De Villiers
Mélanie Laurent

Zagrożony gatunek

W dobie czarów z komputera oraz familinych produkcji, których wartość mierzy się głównie ilością efektów specjalnych, "Mia i biały lew" to staroszkolna opowieść o tym, że miarą człowieczeństwa
Jeśli wierzyć legendom, niespotykana biel lwiej skóry nie jest ani oznaką niedoborów pigmentu, ani efektem genu recesywnego – to raczej ciepłe, matowe światło, dobro tlące się w każdej żywej istocie. Czerpiac z tej symboliki i pochylając się z żalem nad ciemną stroną ludzkiej natury, Gilles de Maistre opowiada historię przyjaźni jednego z najrzadszych rezydentów afrykańskiej sawanny z równie wyjątkowym przedstawicielem gatunku homo sapiens – osobnikiem gotowym do bezwarunkowej miłości i empatii.


Przyjaźń tytułowych bohaterów rodzi się w bólach. Nastolatka Mia (Daniah De Villiers) przeprowadza się na prowincję RPA z Londynu, zostawia w tyle szkołę, przyjaciół i wielkomiejskie rozrywki. W obliczu generalnej niedyspozycji rodziców zajętych hodowlą dzikich zwierząt, mały albinosek jest więc dla dziewczyny jedynie odskocznią od trudów codzienności, by dopiero z czasem – z pożytkiem zarówno dla kina inicjacyjnego, jak i bezpretensjonalnej "przygodówki" – stać się także powiernikiem, obrońcą oraz przerośniętym pluszakiem. Oczywiście, przyszłość maluje się w ponurych barwach. Charlie, bo tak ochrzono białego lewka, dorasta, zaś instynkt nakazuje mu dostrzec w czułych opiekunach dwudaniowy obiad. Jakby tego bylo mało, "turystyczna atrakcja", którą ma stać się dumny król zwierząt, okazuje się czym innym dla wrażliwych hodowców, a czym innym dla bezwzględnych kupców. Ci ostatni szykują już strzelby i aparaty fotograficzne.

Twórcy odnoszą się do powyższych problemów w sposób, który dorosłemu widzu wyda się raczej mało satysfakcjonujący. Gorset kina od lat pięciu do stu pięciu nakazuje im zdjąć nogę z gazu, a wiecznie aktualna problematyka safari oraz lokalnego "biznesu śmierci" jest tutaj zasygnalizowana w powierzchowny sposób – podobnie zresztą jak temat pierwotnych instynktów "ucywilizowanego" Charliego (zawsze w takich chwilach wspominam puentę "Grizzly Mana" Wernera Herzoga oraz inne filmy pokazujące zgubne skutki komunii dusz z drapieżnikami). Na szczęście gatunkowa proweniencja filmu pozostaje jego największą siłą i zarazem najcelniejszą odpowiedzią na większość zarzutów. To w końcu kino familijne, w którym chodzi raczej o to, by po aptekarsku odmierzyć wszystkie emocje: wzruszenie, smutek i dreszczyk grozy. A z tego zadania De Maistre wywiązuje się bez zarzutu.


Ponieważ zdjecia trwały aż trzy lata, w rozwkitającą relację przyjaciół nie trzeba wierzyć na słowo. Podobnie zresztą jak w imperatyw obrony zwierzęcia przed całą niegodziwością ludzkiego świata. Mia i Charlie dojrzewają na naszych oczach, zaś dzięki solidnemu aktorstwu De Villiers oraz majestatycznemu i rozczulającemu zarazem Thorowi (serio, zwierzak wabi się Thor), całość nabiera bezpretensjonalnego wdzięku. W dobie czarów z komputera oraz familinych produkcji, których wartość mierzy się głównie ilością efektów specjalnych, "Mia i biały lew" to staroszkolna opowieść o tym, że miarą człowieczeństwa jest przede wszystkim empatia. Naprawdę rzadki okaz.
1 10
Moja ocena:
7
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones