Recenzja filmu

Power Rangers Turbo (1997)
Shuki Levy
David Winning
Jason David Frank
Catherine Sutherland

Zatarta różnica między kiczem a arcydziełem

Wiek pisklęcy u mnie, podobnie jak u innych 5-latków, charakteryzował się miłością do serialu o przygodach dzielnych Power Rangersów - stróżów pokoju na całym świecie, którzy nie bali się tak
Wiek pisklęcy u mnie, podobnie jak u innych 5-latków, charakteryzował się miłością do serialu o przygodach dzielnych Power Rangersów - stróżów pokoju na całym świecie, którzy nie bali się tak przerażających stworów, jak Lord Zed czy inna świnia na dwóch łapach. Zawsze byli zgrani, nie mieli żadnych problemów (walka z potworami stanowiła dla nich czystą przyjemność). Jednym słowem - byli moimi Idolami (z wielkiej litery ze względu na szacunek, jakim ich darzyłem). Ile razy spotykałem się z kumplami z podwórka, padało pytanie - "W co się bawimy?". I zawsze była na to identyczna odpowiedź - "W Power Rangersów!". Byliśmy jak na haju, gdy tylko usłyszeliśmy te dwa słowa... Ale z czasem Power Rangersi przejedli mi się (to prawdopodobnie wina pewnej stacji telewizyjnej z logo w kształcie słoneczka, która potrafiła jeden odcinek mojego ukochanego serialu powtórzyć trzy razy dziennie; wymiękłby nawet największy twardziel). W okolicy roku 1999 Rangersi odeszli do krainy wiecznego zapomnienia mieszczącej się w tylnej części mojej świadomości. Jednak sentyment nakazuje mi powracać do tematu Power Rangers. Ale nie jest to sentyment z gatunku "uwielbiam to, muszę obejrzeć znowu!!", ale "znowu to badziewie; obejrzę żeby się pośmiać". Właśnie sentyment nakazał mi włączyć pewnego dnia TV z zamiarem obejrzenia filmu pod wymownym tytułem "Turbo: A Power Rangers Movie". Już od pierwszej sceny film rzuca na kolana swoją innowacyjnością - przez ekran przewija się tekst wprowadzający nas w akcję (literki jakby żywcem wyjęte z "Gwiezdnych Wojen", tyle, że tutaj są białe, a nie żółte - można to wytłumaczyć cięciem i tak już niskich kosztów). A akcja jest naprawdę przednia - jeden kosmita, mieszkający na pewnej planecie, jest obdarzony pewnym darem. Ten właśnie dar zamierza wykorzystać pewna księżniczka w pewnym niecnym zamiarze... Historia też prawie taka, jak w trylogii Lucasa. Nie zdziwiłbym się, gdyby wyszło na jaw, że scenariusz tego filmu, to przerobiona wersja pierwszego skryptu do "Star Wars". Nie ma większego sensu dalsze zgłębianie niuansów wyjątkowo pokręconego scenariusza; wszyscy przecież znamy liczne historyjki o dobru i złu, oparte na jednakowym schemacie. Słówko "Turbo" zostało użyte w tytule celowo - już napisy początkowe lecą tak szybko, że konieczne było zatrudnienie lektora do ich odczytania (film adresowany jest głównie do dzieci, które potrafią już rozróżniać poszczególne literki, ale nie dają sobie rady ze składaniem ich w całość). Akcja rozgrywa się w iście szaleńczym tempie; widać to zwłaszcza w scenach walk. Rangersi rozprawiają się z wrogami w trymiga i jedynie finałowa walka zajmuje im trochę więcej czasu. Typowa dla filmu sekwencja - zza krzaków, tudzież innej przeszkody naturalnej, wyskakuje grupka robotów (aktorów przebranych w niewiarygodnie tandetne stroje). Nasi bohaterowi natychmiast uruchamiają swoje super moce i zmieniają się w wojowników dobra. Obie strony barykady rzucają się na siebie z krzykiem na ustach lub innych organach. Następuje seria błysków, ekran zostaje zaspany iskrami. Po kilku sekundach takich rozbłysków następuje finał walki. Takie akcje obecne są w filmie mniej więcej co pięć minut, więc nie można narzekać na nudę. Film jest perfekcyjnie wykonany od strony technicznej. Z nóg zwalają wykonane z rozmachem dekoracje (z kilku kartonów spece od scenografii potrafią wyczarować bazę dobrych, bazę złych i pojazdy należące do obu formacji). Zdjęcia również nie zawodzą - wszystkie ujęcia były kręcone z ręki, co jest ostatnio bardzo modne. Tylko jest jeden problem; jeśli chce się, aby to wyglądało modnie, to musi to zostać zrobione przez prawdziwego speca. A na takiego twórcy "Turbo..." nie mogli sobie pozwolić. Kamera czasami potrafi pokazać zupełnie co innego - zamiast bohaterów, ukazuje nam trawę, albo niebo (w zależności od dobrych chęci operatora). Muzyka również stoi na wysokim poziomie - przypomina stare, dobre czasy, gdy zamiast konsol i super wypasionych komputerów prym wiódł Pegasus i Commodore 64. Pełno jest tutaj dziwnych brzdąknięć, które zostały wkomponowane przypadkowo. Ale za temat przewodni należy się kompozytorowi prawdziwy respekt - utwór zagrzewa do walki prawie tak, jak butelka Bolsa o pojemności 0,7. Aktorzy spisali się genialnie - wszyscy najwyraźniej opierali się na kreacji Arnolda Schwarzeneggera z "Terminatora". Każda kwestie wypowiedziana z takim zaangażowaniem, że nietrudno odczuć antypatię do aktorów. Drewno pierwsza klasa!! Jedynie aktorzy wcielający się w postacie robotów wypadli w swych rolach przekonująco. No, ale to przecież oczywiste. No i przyszła pora na podsumowanie - w tym miejscu powinienem zachęcić Was, drodzy czytelnicy do obejrzenia filmu. Jednak nie tym razem; "Turbo: A Power Rangers Movie" odradzam wam na wszelkie sposoby!! Nie warto tego czegoś oglądać, no chyba że przechodzi się kurs na pilota kamikadze (żeby upewnić się, że nie ma już nic, co mogłoby cię zatrzymać na Ziemi). Ale wtedy wymagane jest od kandydatów, żeby podczas startu samolotem byli jeszcze żywym mięsem armatnim, a po obejrzeniu opisywanego filmu jest to raczej niemożliwe.
1 10
Moja ocena:
1
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones