Recenzja filmu

Lot (2012)
Robert Zemeckis
Denzel Washington
Don Cheadle

Zemeckis Airlines

Robert Zemeckis to jedne z najbardziej uznanych na świecie filmowych linii lotniczych. Od dobrych kliku dekad zabierają na swój pokład widzów na niezapomniane loty.
Robert Zemeckis to jedne z najbardziej uznanych na świecie filmowych linii lotniczych. Od dobrych kliku dekad zabierają na swój pokład widzów na niezapomniane loty. Cieszą się sympatią i szacunkiem zarówno konkurentów, jak i pasażerów. Któż z nas nie przeżywał bowiem wzlotów i upadków na trasie "Forrest Gump" i nie pamięta krążącego wówczas między fotelami pudełka czekoladek? Wielu z rozrzewnieniem wspomina podróż na bezludną wyspę – lot o nazwie kodowej "Cast Away". Większość za najbardziej ekscytujący szlak wskaże zapewne trójetapową podniebną odyseję zatytułowaną "Powrót do przyszłości". Zemeckis Airlines to marka sama w sobie. Niestety, kinowa branża lotnicza uchodzi za bezwzględne środowisko. Tu nie ma miejsca na moment zawahania czy stagnacji. Zawsze trzeba zaskakiwać widza. Ta zasada dotyczy nawet największych.

Założyciel, by właśnie zaszokować potencjalnych klientów, zdecydował się w 2004 roku na znaczące zmiany, swego rodzaju rebranding. Wkroczenie na dopiero kształtujący się rynek motion capture było bez wątpienia ryzykownym zagraniem. Nowe rejony to nowe wyzwania, które w dłuższej perspektywie przerosły linie Amerykanina. Dało się słyszeć coraz donośniejsze głosy rozczarowania. Jedni narzekali na komfort, drudzy na obsługę – jakaś taka "nieswoja", cedzili przez zęby, innym mocno doskwierał brak dawnej frajdy. Zemeckis musiał coś zrobić. Zareagował niczym wytrawny gracz – sprowadził wszystkie nowe maszyny na ziemię i zdecydował się na ten jakże upragniony przez fanów krok. Wyciągnął poczciwego, trochę przykurzonego Jumbo Jeta, wymienił cały personel na bardziej "ludzki" – wśród stewardów znalazło się miejsce na takich tuzów jak John Goodman, Don Cheadle czy Kelly Reilly i przywrócił dawny image. Za kluczowe posunięcie należy uznać jednak zatrudnienie nowego pilota. Za sterami zasiadł sam Denzel Washington.

Pasy zapięte? Przekąski zamówione? W fotelach obok dobre towarzystwo? Jeśli tak, to zapraszam Was na podniebny rejs, który przypomni wszystkim, czemu tak tęskniliśmy przez te lata rozłąki za starym Zemeckisem.



Startujemy niemalże jak u Hitchcocka. Znakomity pilot Whip Whitaker cudem ratuje blisko setkę pasażerów przed katastrofą lotniczą. Pokonuje niesprzyjające warunki atmosferyczne i awarię steru wysokości, by ostatecznie usadzić samolot na polu. Prawdziwy bohater? Nie do końca. Na tym, zdawać by się mogło, nieskazitelnym wizerunku, znajdują się niestety dwie niezwykle głębokie rysy. Whip spotyka się bowiem w każdej wolnej chwili z kochankami – ich imiona brzmią: alkohol i narkotyki. Dzień feralnego lotu nie był wyjątkiem. Sprawy zaczynają się mocniej komplikować, gdy do akcji wkracza zespół mający wyjaśnić przyczyny całego zajścia.



O tym, jak wysoko wzniesiemy się w czasie lotu, w równym stopniu co renoma linii lotniczych czy profesjonalizm personelu pokładowego decyduje model samolotu, a dokładniej sama klasa silników fabularnych. W tym konkretnym przypadku ich dostawcą był John Gatins. Patrząc na jego dotychczasowe dokonania, można było mieć pewne obawy. Żaden z niego twórca ekranowych Rolls-Royce'ów pracujący dla hollywoodzkiej śmietanki. Do momentu zaciągnięcia się pod szyld Zemeckisa nie za bardzo miał się czym pochwalić. Widać jednak, że praca u boku legendarnego reżysera podziałała nań niezwykle motywująco. Jego jednostki wykonane są wprawdzie z dobrze znanych w branży komponentów, które często wykorzystywane są przez kolegów po fachu, ale jednocześnie ich spasowanie nie pozostawia wiele do życzenia – ledwie w kilku chwilach słychać trzaski. Silniki przez cały seans pracują wydajnie, a w kilku miejscach pozwalają na wykonanie dość zaskakujących manewrów. Co warte podkreślenia legitymują się odpowiednią mocą, a tym samym zapewniają satysfakcjonujące tempo podróży. Praktycznie nie generują żadnych dźwięków nieznośnych fałszywych tonów, a na niebie pozostawiają akceptowalne ślady tak niepożądanych smugów wymuszonego i nachalnego moralizatorstwa.


Sam Zemeckis po mistrzowsku prowadzi historię. Przez pierwsze pół godziny z zapartym tchem śledzimy zmagania Whipa w kokpicie o życie dziesiątek pasażerów. Nie mi wypowiadać się o poziomie realizmu czy wykonalności poszczególnych podniebnych ewolucji. Jedno mogę stwierdzić z pełną odpowiedzialnością - adrenaliny nie brakuje. Niesamowita otwierająca sekwencja stanowi jedynie wstęp do prawdziwej walki. Ta będzie miała jednak miejsce na ziemi. W jednym narożniku stanie Whip, a w drugim jego słabości. I w tym pojedynku też będą emocje. Tu też będzie się toczyć bój o życie, życie głównego bohatera.

Alkoholizm w kinie to temat nomen omen rzeka. Może nie tak szeroka, jak ta wijąca się swoimi zakolami wokół zagadnienia narkomanii, niemniej dobrze znana. Ciężko tu o jakieś odkrywcze spostrzeżenia czy przemyślenia. Zemeckis – mistrz snucia prostych i chwytających za serce opowieści, doskonale zdaje sobie z tego sprawę. W zmaganiach Whipa stawia przede wszystkim na szczerość. Z wrodzoną wprawą buduje więzy pomiędzy poszczególnymi postaciami, którymi otoczony jest Whitaker. Ostatecznie, czy dana jednostka wyjdzie bądź też nie z danego nałogu w znacznej mierze zależy od tego, jakich ludzi ma wokół siebie. Człowiek zniewolony pozostawiony sam sobie często nie ma szans. Trudno przecenić wyciągniętą dłoń, gdy dotkniemy dna.



Losy pilota pokazują, że zawsze najtrudniejszy jest moment przyznania się przed samym sobą, wypowiedzenia tej tak trudno przechodzącej przez gardło sentencji – TAK, jestem alkoholikiem. Tak, potrzebuję wsparcia. Tak, bez Ciebie nie dam sobie rady. Czy później czeka jazda z górki? Niekoniecznie. Dalej mamy przed sobą ciężką, bezwzględną, bezpardonową walkę, której końcowy efekt w żadnym razie nie jest z góry przesądzony, ale pierwszy, najważniejszy krok mamy już za sobą. Zemeckis w kilku miejscach stara się dotknąć istoty problemu, choć trzeba uczciwie przyznać, że za cel nie stawia sobie jakiejś dogłębnej wiwisekcji. Zwraca za to uwagę na jedną często pomijaną kwestię. Alkoholizmu nie powinniśmy wciskać w ramy uzależnienia przypisanego wyłącznie warstwie najuboższych. On zbiera swoje żniwo wszędzie. Ci, o ciut zasobniejszym portfelu, mają po prostu więcej możliwości, by kryć się ze swoją słabością. Umiejętniej, i z większą wprawą, operują kłamstwem. Ostatecznie jedni i drudzy muszą pokonać te same etapy oczyszczającej ścieżki prowadzącej do pełnej wolności.

Nie zapominajmy o obsadzie. Zazwyczaj stanowi ona ten języczek u wagi decydujący czy ostatecznie odbytą podróż zaklasyfikujemy do rejsów wysokich lotów. Na pokładzie naszego samolotu bezsprzecznie rządzi Denzel Washington. Z ust zgryźliwców pod adresem Amerykanina czasem słychać zarzut, iż jego warsztat sprowadza się do sprawnej żonglerki ograniczonym zestawem kilku min. Ja osobiście życzyłbym większości grajków krążących po Fabryce Snów takiej gamy grymasów i umiejętności oddawania takiego wachlarzu emocji, jakie posiadł Denzel. Do pewnego momentu Whip skrywa swój nałóg niezwykle umiejętnie pod nienagannym, doskonale skrojonym płaszczem profesjonalizmu. Przynajmniej pozornego. Nie chce wpuścić nas do swego środka, zajrzeć pod maskę uzależnienia. Trzyma widza na dystans. Każe wypatrywać drobnych gestów, drgnięć powieki, ledwie dostrzegalnych ruchów, które w kluczowych chwilach potęgują powagę problemu.



Reszta załogi jest ledwie pół kroku za swoim kapitanem. Nicole, w którą wcieliła się Kelly Reilly znana głównie z brawurowej adaptacji przygód "Sherlocka Holmesa" Guya Ritchie'go, stanowi swego rodzaju przeciwwagę dla Whitakera. Też zmaga się z nałogiem, jednak zdecydowanie wcześniej dociera do niej, że ta ścieżka prowadzi do zupełnego zatracenia, podejmuje walkę. Ona wie, że potrzebuje pomocy. Whip długo będzie się uważał za coś lepszego – w końcu pije, tylko kiedy chce, nikt go do niczego nie zmusza, ma wszystko pod kontrolą. Przecież on uratował tyle istnień ludzkich, nikt inny za sterami, by tego nie dokonał. Dzięki kłamstwu i manipulacji będzie brnął dalej i głębiej, przesuwał kolejne granice, aż trafi na nieuniknioną ścianę. Solidne kreacje tworzą Don Cheadle jako prawnik starający się uchronić naszego bohatera przed ciążąca nad nim karą czy Bruce Greenwood w roli oddanego przyjaciela Whipa. Tu są iskry, tu są emocje, tu ma miejsce cała kinowa magia Zemeckisa – na poziomie relacji międzyludzkich. Prawdziwe show daje John Goodman. Generalnie cały "Lot" jest wyśmienicie zagrany, a postacie przewijające się na ekranie to bohaterowie z krwi i kości.

Pewne turbulencje na trasie wywołuje niestety obowiązkowa porcja trudnych stosunków w trójkącie Whip – była żona – syn. Można było ją pominąć bez jakiejkolwiek straty dla spójności obrazu. Równie zbędny wydaje się wątek religijny – żona drugiego pilota nieszczęsnego lotu została chyba wycięta z gotowego wzorca podpisanego: fanatyk. Zemeckis niby drwi z religii, by później między wierszami podkreślić jej wartość. Zamiast bawić się w taki dziwaczny rozkrok, mógł po prostu pociągnąć wyraźniejszym pędzlem kwestie wiary bądź zupełnie je wykreślić – w obecnej w filmie formie niewiele wnoszą one do życia głównego bohatera.

Wydanie Blu-ray należy zaliczyć do edycji z wyższej półki. Audio i wideo reprezentują referencyjny poziom. Dodatki nie wyglądają już tak imponująco, ale też nie odstają mocno od średniej – cztery kilkuminutowe filmiki.



Robert Zemeckis wrócił na dawny szlak w bardzo dobrym stylu. Jego najnowsza produkcja stanowi w swym kośćcu niezwykle solidny, klasyczny, a może nawet ciut oldskulowy dramat. Doświadczona ręka Amerykanina przekuwa jego prostą i opartą na sprawdzonej strukturze budowę w atut – historia zmagań Whipa ze swoimi słabościami zyskuje uniwersalny i ponadczasowy wymiar. Wprawdzie obraz nie odsłania żadnych nieznanych czy nieodkrytych kart w odniesieniu do problemu alkoholizmu, a co ostrzejsze krawędzie ma odpowiednio wygładzone, ale nie na tyle, by pozbawić go wyraźnego przesłania. Wszelkie elementy odpowiadające za to, że schodząc z pokładu, mamy poczucie miło spędzonego czasu, są na swoim miejscu. Świetna reżyseria, więcej niż poprawny scenariusz, kapitalne aktorstwo, porządna ścieżka dźwiękowa oraz odrobina dawnego hollywoodzkiego sznytu. Mi po takim locie nie pozostaje nic innego, jak odpowiednio wcześniej zarezerwować sobie bilet na kolejny podniebny rejs liniami twórcy.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Alkoholizm dla przemysłu filmowego od zawsze stanowił źródło licznych dramatów, które interpretowane... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones