Recenzja filmu

Rzeka dolarów (1966)
Carlo Lizzani
Henry Silva
Dan Duryea

Zemsta jest słodka

Rok 1966. Ileż to w tym roku powstało westernów produkcji włoskiej i hiszpańskiej... Na pewno palców w dwóch dłoniach zabrakłoby, jeśli by zacząć je wymieniać. Tak z początku krytykowane przez
Rok 1966. Ileż to w tym roku powstało westernów produkcji włoskiej i hiszpańskiej... Na pewno palców w dwóch dłoniach zabrakłoby, jeśli by zacząć je
wymieniać. Tak z początku krytykowane przez amerykańską publiczność stały się później inspiracją dla niejednego amerykańskiego reżysera. Jak powiedział Sam Peckinpah, znany ze swej krwawej "Dzikiej bandy", gdyby nie filmy Sergia Leone, na pewno nie powstałby właśnie wymieniony przeze mnie film. Również współcześni reżyserowie, tacy jak Tarantino, inspirują się spaghetti westernami. W większości przypadków mimo niskiego budżetu wychodziły całkiem świetne filmy. Mógłbym nawet powiedzieć, że powstało więcej lepszych włoskich westernów niż klasyków amerykańskich, które nie były tak dosadne i krwawe. Moim zdaniem najlepszym przedstawicielem tego gatunku jest Sergio Leone (jego dwa majstersztyki: "Dobry, zły i brzydki" oraz "Pewnego razu na Dzikim Zachodzie"). Jednak skupię się już na reżyserze dużo mniej znanym i jego filmie "Rzeka dolarów".

Dwóch przyjaciół przewozi 600 tys. dolarów, stają się łatwym celem dla rabusiów, którzy zresztą pojawiają się w filmie i mają chrapkę na łatwą kasę. Potencjalnymi złodziejami okazują się żołnierze Unii (to mi się bardzo spodobało, pokazanie Jankesów jako złych). Przyjaciele, Ken Seagull (Nando Gazzolo) i Jerry Brewster (Thomas Hunter) stwierdzają, że razem nie mogą dać się złapać. Ciągną karty, kto wyciągnie niższą, ten zostaje na wozie, kto wyciągnie wyższą, ten ucieka z dolarami. Jerry na swoje nieszczęście wyciąga tylko ósemkę, za to jego kompan waleta. Jerry zostaje złapany, pobity i trafia do wiezienia. Wychodzi po pięciu latach. Wraca do swojego domu, jedyne, co na miejscu zastaje, to duże ilości kurzu i pamiętnik swojej żony, w którym napisała, że jego Seagull wrócił z dużą sumą pieniędzy, zmienił nazwisko, a kiedy poprosiła go o pożyczkę, odmówił, musiała więc opuścić dom wraz z dzieckiem. Nasz bohater postanawia się zemścić.

Można powiedzieć, że western Carlo Lizzaniego jest o zemście. Mężczyzna, który przesiedział pięć lat w więzieniu, stracił syna i żonę, a to wszystko tylko przez jednego człowieka. Każdy chciałby wymierzyć sprawiedliwość, a tym bardziej kiedy ta osoba obiecała zaopiekować się twoją rodziną.

Cóż można powiedzieć o filmie Lizzaniego? Na pewno nie jest dobry. Większość rzeczy w jego filmie jest średnia. Spaghetti westerny wyróżniają się brutalnością i dużą ilością krwi. Tu tego nie widzimy, mimo iż strzelanin nie brakuje - szczególnie dobrze wypada ostatnia. Są też sytuacje, w których mężczyzna zostaje postrzelony kilkakrotnie, pada trupem, a na jego ciele czy koszuli nie zauważamy ani jednego postrzału. Podobnie jest w bójkach, w których często delikwent przewraca się, zanim otrzyma cios. Reżyseria na pochwałę na pewno nie zasługuje. To samo można powiedzieć o aktorstwie. W mojej opinii było takie sobie, mocno przeciętne. Jedynie wyróżnić można głównego bohatera (Thomas Hunter), ale też nie można uznać jego gry za szczególnie dobrą. Po prostu z całej tej sztucznej gry wszystkich aktorów, Hunter się wyróżniał.

Scenariusz jest prosty i przewidywalny, chociaż z jednym zaskoczeniem. Scenarzysta "Miecza Normanów" (nie ma co polecać tego filmu, bo jest naprawdę słaby), Piero Regnoli scenariuszem się nie popisał, ale też mimo wszystko nudzić się nie będziemy podczas seansu. Zdjęcia (Antonio Secchi) wychodzą trochę inaczej niż w tych włoskich westernach, które widziałem (np. "Django" czy "Colorado"). Różnica ta polega na tym, że w zdjęciach twórcy zdjęć do "Gringo" nie można zobaczyć tylko i wyłącznie surowych, szarych pustyń. Secchi wypełnił je również dużą ilością zielonych elementów, dobrze to wygląda.

Na pochwałę zasługują na pewno ostatnia strzelanina, która przynajmniej choć trochę trzyma w napięciu, oraz scena z zasadzką, kiedy prowadzone są konie. Szczególnie wyróżnienie w tym średnim westernie przypada Ennio Morricone. Słyszałem dużo lepszych wykonań tego kompozytora, ale ta tutaj jest przyzwoita i całkowicie pasuje do filmu.

Podsumowując elementy słabe i te lepsze, otrzymujemy średni włoski western. Nawet będąc fanem westernów, w szczególności włoskich, nie można wymagać od  "Rzeki dolarów" zbyt wiele. Nie oglądając go, na pewno nic nie stracimy. Jeśli miałbym go polecić, to tylko zagorzałym fanom gatunku.
1 10
Moja ocena:
5
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones