Recenzja filmu

Pewnego razu w Meksyku: Desperado 2 (2003)
Robert Rodriguez
Antonio Banderas
Johnny Depp

Ziemia awanturników

Najpierw było "El Mariachi" – film zrealizowany praktycznie półśrodkami za pieniądze zarobione podczas letnich wakacji. Później "Desperado”, którym wytwórnia Columbia Pictures chciała powtórzyć
Najpierw było "El Mariachi" – film zrealizowany praktycznie półśrodkami za pieniądze zarobione podczas letnich wakacji. Później "Desperado”, którym wytwórnia Columbia Pictures chciała powtórzyć sukces artystyczny debiutanckiego obrazu Rodrigueza, a przy okazji trochę zarobić. Stworzony za śmieszne w Hollywood pieniądze obraz zarobił dziesięć razy tyle, ile kosztował. Reżyser natychmiast wskoczył do pierwszej ligi ulubieńców wielkich wytwórni. Jako że jest niemal samowystarczalny, potrzebuje niewiele, a zyski z jego nietuzinkowych przedsięwzięć są w zasadzie gwarantowane. Tym bardziej, że swoją przyjaźnią firmuje Rodrigueza sam Quentin Tarantino. Nawet wystąpił w drugiej części cyklu i miał zagrać w trzeciej. Niestety z powodu zapracowania na planie "Kill Billa" ostatecznie "Pewnego razu w Meksyku: Desperado 2" powstało bez jego udziału, choć w pewnym sensie w jego duchu.

Rodriguez ma wyjątkowo zbliżony styl do twórcy "Pulp Fiction". Nie bawi się może tak bardzo z chronologią i na pewno nie ma takiego talentu w pisaniu dialogów, ale obu panów łączy zamiłowanie do kina klasy B i dalszych oraz niezwykła umiejętność brania z pozoru kompletnie nieprzydatnych elementów z tych filmów, i wcielania ich do swoich projektów. Ba! Nawet opierania na nich całych fabuł. Obaj reżyserzy lubią także kreować równoległy świat, trochę niepoważny i groteskowy, ale równocześnie zaskakująco realistyczny. To też ma miejsce w kontynuacji "Desperado". Rodriguez po raz kolejny wchodzi do kin ze sztandarową postacią swojej twórczości, El Mariachi. Tajemniczym muzykiem, który zamiast gitary chowa w swoim futerale pokaźny zestaw broni palnej, ale którą posługuje się z taką samą wirtuozerią jak instrumentem muzycznym.

Film luźno nawiązuje do poprzedniej części. Poza bohaterem reżyser zachował jedynie postać Caroliny, która pojawia się w przeplatających główną fabularną woltę retrospekcjach. Dla przypomnienia: była to kobieta, którą spotkał główny bohater na swojej drodze zemsty w "Desperado". Zakochali się w sobie i z jej pomocą ukatrupił każdego bandziora, który maczał niegdyś palce w tragedii, jaka go spotkała – morderstwie ukochanej i przestrzeleniu dłoni, przez co musiał porzucić granie na gitarze. W "Pewnego razu w Meksyku" grać już może (co jest jedną z wielu oznak braku ciągłości w serii), choć strzelania do łajdaków i szumowin nie porzucił. Zwłaszcza, że w sequelu napotka ich jeszcze więcej niż ostatnio i przyjdzie mu zdemolować niejeden targ, pościgać się niejednym środkiem transportu, a nawet ratować el presidente podczas zamachu stanu.

Rodriguez, dysponując znacznie większym budżetem niż ostatnio, postanowił zrobić wszystko, co zrobił już w "Desperado", tylko że dwa razy więcej. A może nawet trzy. Rzuca kłody pod nogi mariachiemu w co drugiej minucie filmu, z czym nasz bohater oczywiście radzi sobie z żelazną maską na twarzy i pomijającym wszelkie prawa fizyki widowiskowym łubu-dubu. Balet z bronią palną jest tu jeszcze bardziej oszałamiający i niestety niejednokrotnie bierze górę nad fabułą. I może by było OK, bo w końcu w "Desperado" scenariusz także nie należał do najmocniejszych stron, a jednak film się podobał. I to nie tylko widowni z popcornem w łapach. Problem w tym, że chęć podwajania wszystkiego objęła także opowiadaną przez Rodrigueza historię. Rozpisał on wielowątkowy miszmasz z taką ilością postaci pierwszo- i drugoplanowych, że miejscami naprawdę ciężko się połapać, kto kogo i z kim. A wszystko przez pewnego agenta FBI, niejakiego Sandsa, który wprowadza tyle zamieszania, że do finału widz nie ma pojęcia, kto w tym matactwie jest ziomkiem, a kto wrogiem. Rodriguez miesza retrospekcje i równoległe wątki niezbyt zręcznie, co gubi widza przyzwyczajonego do prostej vendetty z "Desperado".

Oceniając którykolwiek z trzech filmów Rodrigueza z El Mariachi w roli głównej, prędzej czy później przyjdzie nam przeanalizować wizję Meksyku, jaką lansuje reżyser. Tworzy on świat trochę oderwany od rzeczywistości, na poły poważny, na poły groteskowy. Świat w którym wszystkie jego ulubione pomysły mają szansę na realizację. Ojczyzna nachos w jego interpretacji to niemal mityczna kraina pełna malowniczych miasteczek i plenerów, oaza rządnych przygód awanturników i pięknych, silnych kobiet. Tutaj wędrowni muzycy nie są tak wrażliwi jak w innych zakątkach świata, a bibliotekarki takie niewinne. Rodriguezowi w ten, w pewnym sensie niepoważny, sposób przedstawia Meksyk,z którego pochodzi w świetle zaskakująco pozytywnym. Jego największe problemy w oczach twórcy są tylko małą częścią wspaniałej kultury. Nawet wyjęci spod prawa renegaci mają u Rodrigueza niepowtarzalny urok. Gdyby tylko ktoś u nas potrafił tak promować Polskę...
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones