We trójkę byli złotymi dziećmi tenisa. Art został światowej klasy zawodnikiem, Tashi po okropnej kontuzji została jego żoną i bezkompromisową trenerką zarazem, a trzeci wierzchołek tego romantycznego trójkąta odszedł w niepamięć. Po latach spotykają się w finale turnieju, podczas którego każde z nich ma coś sobie do udowodnienia. Luca Guadagnino – reżyser znany m.in. z „Tamte dni, tamte noce” tym razem przychodzi do nas z romansem wplątanym w dramat sportowy. Od tego by trzeba było zacząć, bo „Challengers” to nie do końca tak naprawdę film o samym tenisie, opiera on swoją fabułę głównie na trójkącie miłosnym. To też nie znaczy, że sportu jest tutaj jak na lekarstwo. Twórcy ujęli to w proporcjach 50/50 co na papierze wydaje się fair i takie samo odczucie mamy podczas oglądania. Naszą trójkę bohaterów poznajemy na korcie finałowego meczu, który już się rozpoczął a dopiero później rozbudowywane są ich dzieje. Historia jest opowiadana poprzez skoki czasowe w dalszą i bliższą przeszłość i co jakiś czas jest to przerywane teraźniejszym spotkaniem, co sprawia, że ciągle mamy dostarczane emocje finałowego starcia, więc nie jest nam ono obojętne.
No właśnie emocje. Emocje płynące przed wszystkim z widowiska na ekranie, które pojawiają się za sprawą muzyki, montażu i operowania kamerą. To te elementy występując razem składają się na siłę „Challengers”. Na starcie jesteśmy wprowadzani w klimat meczu za pomocą oprawy wyjętej prosto z telewizyjnej transmisji, dzięki czemu wiem co się w nim dzieje i o co grają w danym momencie zawodnicy. Twórcy też dbają, aby widz mógł się wdrożyć do samego oglądania tenisa na wielkim ekranie z początku statyczna kamera przez szeroki obiektyw prezentuje nam wymiany pomiędzy graczami, które dokładnie możemy analizować pomimo ich szybkości a dopiero z czasem zaczyna ona wykonywać coraz dynamiczniejsze ruchy, których apogeum doświadczamy w finale filmu. Tam montaż i kamera robią prawie całą robotę – „kamera w piłce”, kamera na siatce, kamera nagrywająca kort ze wszystkich kątów w tym także od spodu, w skrócie wszystkie nietuzinkowe i wyszukane sposoby ukazania meczu tenisa, jakie można sobie wymyśleć, są zaprezentowane w tych ostatnich sekwencjach. A to wszystko jest podszyte tak dynamicznym montażem, że nie zdążymy nacieszyć oczu jednym ujęciem, a już mamy kolejne. Ta cała szybkość potrafi widza zmęczyć tak jak ekranowych bohaterów gra w tenisa i wtedy do akcji wchodzą zbliżenia na twarze zawodników. Długie ujęcia skupiające się na każdych ich detalu – pot, zmęczenie, oddech. Ukazujące postacie w ręcz zwierzęcy sposób, którymi zaczyna kierować instynkt. Trudno od tego wszystkiego oderwać wzrok choć na jedną sekundę a to dużo świadczy o tym co ma do zaoferowania „Challengers”.
O muzyce jako wartości dodanej przy widowisku nie trzeba za wiele mówić, po prostu jest w punkt. Nadaje tempo, podkręca emocje i sprawia wrażenie, że uderzenie piłki jest dwa razy mocniejsze. Muzyka, też wspomaga historie a konkretnie dosyć zwykłe, płytkie dialogi, buduje ona w nich suspens, przez co mamy wrażenie, że zaraz padnie jakaś przełomowa kwestia z ust bohatera. Na tym zamyka się segment faktycznego chwalenia filmu i przychodzi moment pochylenia się nad scenariuszem. Scenariuszem, historią, która jest tylko tłem całego widowiska i to często bardzo mętnym. Przed wszystkim historia i bohaterowie w niej zawarci są w ogóle nie angażujący a co ma ogromne znaczenie w przypadku, kiedy mamy do czynienia z pojedynkiem, w którym preferencje co do naszego faworyta nie są narzucane, a swobodne do wyrobienia. Oczywiście, każdy z nas będzie miał koniec końców tego bohatera, któremu będzie bardziej kibicował, jednak problem jest w tym, że to kiedy ten drugi zdobędzie punkt w życiowej rozgrywce, to nie ma to na nas zbyt dużego wpływu – przyjmujemy do wiadomości i oglądamy dalej. A na domiar złego nasi bohaterowie są strasznie dwuwymiarowi, nie ma w nich żadnej głębi, czegoś w co chcielibyśmy się zagłębić i zrozumieć. Jedynie przy Tashi (Zendaya) jest próba aby nadać jej tę głębie, jakiś dualizm, ale nie wychodzi z tego nic dobrego.
Scenariusz robi też jedną małą rzecz dobrze, a mianowicie pozostawia w trakcie seansu różne tropy, które są wykorzystywane później. Niektórych się spodziewamy i czekamy tylko, aż zostaną użyte, a niektóre nas całkiem solidnie zaskakują i dają świetny efekt. Jak np. przy ujęciu kończącym cały film, czyli okrzykiem Tashi, który jest piorunujący. Jest ono jednym z najlepszych ostatnich ujęć jakie pamiętam z filmów. Szkoda tylko, że końcówka finału poprzedzająca je nie dorównuje mu w ogóle, jest zwyczajnie nijaka i niewiele wnosi. Niby pozwala nam na własną interpretację, ale przez brak wcześniejszego zainteresowania nas losami bohaterów nie mamy nawet na to ochoty.
Co do aktorów to zdecydowanie trzeba ich pochwalić za to, że świetnie udają, że grają w tenisa, a to nie jest łatwa sztuka dobrze udawać, że w coś się gra. Czujemy od nich ten zapał sportowców i duży wkład w przygotowanie się do ról. Samo aktorstwo jest po prostu jak najbardziej przyzwoite, przebłyski ma Josh O’Connor wcielający się w Patricka, z dwójki on i Art (Mike Faist) to ten pierwszy jest bardziej wyrazisty. Za to Zendaya prezentuje nam wreszcie coś świeżego na ekranie i jest to dobre, oczywiście nie na miarę Oscara, ale i tak warto ją docenić, że wychodzi ze swojej strefy komfortu tak jak np. przy „Malcolm i Marie” i w dodatku tu z lepszym efektem.
Podsumowując to muzyka, montaż i praca kamery wybijają prostą historię na wyżyny emocji.