Recenzja filmu

Dziennik panny służącej (2015)
Benoît Jacquot
Léa Seydoux
Vincent Lindon

Służba nie drużba

Piętnując wynaturzone relacje władzy oraz ksenofobiczny fundament narodowej tożsamości, Jacquot pozuje na surowego krytyka, moralistę, oskarżyciela. Ale w gruncie rzeczy powtarza tezy powieści
Nic dziwnego, że w kopiącej mieszczucha i klerykała powieści Octave'a Mirbeau Luis Buñuel odnalazł materiał na film. Sam przecież z lubością oddawał się obu powyższym aktywnościom. W swoim "Dzienniku panny służącej" zaglądał więc za kurtynę dobrych obyczajów, tropiąc ukryty za nią surrealizm perwersji i fetyszyzmów. Wcześniejsza, wyreżyserowana w Hollywood przez Jeana Renoira ekranizacja książki Mirbeau nie była aż tak drapieżna. Bliżej jej wręcz do komedii romantycznej: od społecznego komentarza bardziej liczyły się tam matrymonialne perypetie bohaterów. Tymczasem Benoît Jacquot – w najnowszej  adaptacji książki – niby powiela krytyczny ton  pierwowzoru, ale gubi gdzieś cel całej opowieści.



"Nie ma złych posad, tylko złe służące", słyszy w którymś  momencie od swojej przełożonej Célestine (Léa Seydoux), tytułowa panna służąca. W tym pouczeniu brzmi przykaz  przymykania oka oraz przyzwolenie na bezwzględne  uprzedmiotowienie służby. Ale właśnie z racji wykonywanego zawodu Célestine doskonale nadaje się na przewodniczkę po francuskim społeczeństwie początku XX wieku: dziewczyna widzi wiele, choć musi zachować milczenie i pokerową twarz posłusznej pracownicy. Mając za sobą służbę w kilku domach, zdążyła już zresztą poznać rodzaj zamiatanych zazwyczaj pod dywan sekretów: wymuszane aborcje, pokątne mezalianse, skrzętnie skrywane zabawki erotyczne. Kiedy bohaterka ni stąd ni zowąd otrzymuje propozycję pracy w domu publicznym, oferta wychodzi od kobiety, która według wizytówki zajmuje się "krawiectwem". Eufemizm, hipokryzja i wyparcie są językiem  tego świata w równym stopniu, co francuski.

Jacquot opisuje tę przestrzeń, jakby snuł kryminalną intrygę. Célestine przyjeżdża na prowincję do domu nowych państwa przy akompaniamencie tajemniczych fraz pianina. Atmosferę podejrzenia rodem z powieści detektywistycznej zagęszcza lejtmotyw transfokującej kamery. Zoom jest tu ekwiwalentem ciekawskiej natury służącej, przeczesującej wzrokiem kąty domostwa w poszukiwaniu kolejnych tajemnic. Prawdziwy pojedynek spojrzeń odbywa się jednak przede wszystkim między Célestine a stajennym Josephem (Vincent Lindon). O ile dziewczyna z łatwością jest w stanie owinąć sobie wokół palca pana domu (Hervé Pierre), o tyle mrukliwy,  gruboskórny Joseph pozostaje dla niej intrygującą zagadką. Kiedy w okolicy dochodzi do gwałtu i morderstwa, to właśnie ku mężczyźnie kieruje się podejrzenie  bohaterki.



W "Dzienniku panny służącej" każdy – nie wyłączając tytułowej postaci – gra w grę pozorów. Choć wszystkie wydarzenia śledzimy z punktu widzenia Célestine, również i jej motywacje nieraz pozostają dla nas niejasne. Główną bohaterkę miała początkowo zagrać Marion Cotillard, Léa Seydoux wydaje się jednak lepszym wyborem – właśnie ze względu na tę ambiwalencję. Obie aktorki mają w sobie eteryczną niewinność zaklętą w jakby wiecznie spuchniętych oczach. Ale to w zimnym spojrzeniu Seydoux pobrzmiewa konieczna tu nuta pogardy. Célestine, mimo że wciąż ktoś składa jej niedwuznaczne propozycje, nie jest przecież tylko ofiarą. Na każdą zachciankę swoich chlebodawców – zwłaszcza terroryzującej ją pani Lanlaire (Clotilde Mollet) – ma w odpowiedzi ciętą ripostę albo obelgę, nie wiadomo do końca: wymamrotaną pod nosem czy wypowiedzianą tylko w wyobraźni.

Wspomniana wyżej maksyma o złych posadach i złych służących znajduje odbicie w opinii Célestine, która proponuje własną klasyfikację dobra i zła. Kiedy dystrybuujący antysemickie ulotki Joseph wdaje się w tyradę przeciwko Żydom, dziewczyna odpiera, że występni są zarówno Żydzi, jak i katolicy. W "Dzienniku panny służącej" grzech jest wszechobecny. Przywileju na łajdactwo nie mają tu tylko uprzywilejowani; społeczeństwo przeżarte jest zepsuciem od góry do dołu. Piętnując wynaturzone relacje władzy oraz ksenofobiczny fundament narodowej tożsamości, Jacquot pozuje na surowego krytyka, moralistę, oskarżyciela. Ale w gruncie rzeczy powtarza tezy powieści Mirbeau sprzed ponad wieku – tyle że spłyca je i ubiera w poprawną formę francuskiej średniej krajowej. Przez niemal dwie godziny bardzo urokliwie kluczy, by ostatecznie rozmydlić wszystko w rozchwianym, irytująco niedefinitywnym finale. Zamiast drapieżnej antymieszczańskiej satyry wychodzi mu coś odwrotnego: konfekcja dla nuworysza, przerwka na kulturkę.
1 10
Moja ocena:
5
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones