To odwet, który nie przynosi katharsis, lecz cichą erozję. To film, który zamiast triumfu oferuje pytania bez odpowiedzi, a jego napięcie nie znika długo po seansie.
To odwet, który nie przynosi katharsis, lecz cichą erozję. To film, który zamiast triumfu oferuje pytania bez odpowiedzi, a jego napięcie nie znika długo po seansie.
Historia zaczyna się brutalnie. Jules, drag performer znany na scenie jako Aphrodite Banks, po jednym z występów wychodzi po papierosy. Spotyka grupę mężczyzn, którzy zaczynają go prowokować. Atak jest szybki, gwałtowny i upokarzający – zostawia nie tylko rany na ciele, ale i głębokie pęknięcie w psychice bohatera. Jules zamyka się w sobie, rezygnuje z występów i traci kontakt z dotychczasowym światem. Trauma staje się jego codziennością.
Kilka miesięcy później, przypadek sprawia, że spotyka ponownie jednego ze swoich oprawców – Prestona. Tym razem sytuacja wygląda zupełnie inaczej: Jules jest bez makijażu, anonimowy, a Preston go nie rozpoznaje. Między nimi nawiązuje się znajomość, która szybko przeradza się w coś bardziej intymnego. Ale dla Julesa to nie romans, lecz starannie planowana zemsta. Jego celem jest upokorzenie Prestona, pokazanie mu słabości i odebranie mu kontroli.
Na tym etapie film zaczyna przypominać kino noir. Atmosfera staje się gęsta, pełna napięcia i niedopowiedzeń. Twórcy – Sam H. Freeman i Ng Choon Ping – prowadzą widza po cienkiej granicy między emancypacją a moralnym nieładem. Z jednej strony obserwujemy bohatera, który chce odzyskać siłę po doświadczeniu przemocy, z drugiej widzimy, że jego działania nie mają w sobie nic z oczyszczenia. To zemsta, która nie daje ulgi.
Wielką siłą "Femme" są kreacje aktorskie. Nathan Stewart-Jarrett w roli Julesa buduje postać pełną sprzeczności – jednocześnie kruchą i niebezpieczną, ofiarę i kata. George MacKay jako Preston gra człowieka rozdartego, ukrywającego swoje lęki za maską toksycznej męskości. Między nimi powstaje relacja magnetyczna, ale toksyczna, nieustannie balansująca między fascynacją a zagrożeniem. To właśnie ta niejednoznaczność sprawia, że film wciąga i trzyma w napięciu aż do ostatnich minut.
Reżyserzy korzystają z chłodnych, neonowych barw, które podkreślają izolację i osaczenie bohatera. Światła klubów, ciemne zaułki i klaustrofobiczne wnętrza tworzą przestrzeń, w której każdy ruch wydaje się podszyty zagrożeniem. To stylizacja, która nie tylko nadaje filmowi wyrazistości, ale też podkreśla jego psychologiczny ciężar.
W finale twórcy unikają łatwego rozwiązania. Jules ma w rękach kompromitujący materiał, którym mógłby zniszczyć Prestona. Mógłby też poszukać katharsis w pełnej zemście. Zamiast tego rezygnuje – wybiera powrót na scenę, do swojej sztuki, choć trauma i przemoc nie zostają unieważnione. Zamiast triumfu dostajemy niedopowiedzenie i poczucie, że historia nigdy nie zostanie domknięta.
Film unika schematu klasycznej historii o zemście – zamiast tego odsłania złożony obraz traumy, przemocy i ukrytych napięć w relacjach. Więź między Julesem a Prestonem nie przypomina romansu, lecz toksyczną sieć zależności, w której obaj bohaterowie uwikłani są w dramat raniący ich na równi.
Największą wartością filmu jest to, że nie oferuje prostych odpowiedzi. Zemsta nie staje się drogą do uzdrowienia, a przemoc nie zostaje unieważniona aktem odwetu. To kino, które prowokuje, zmusza do refleksji i nie daje widzowi komfortu. "Femme" pokazuje, jak cienka granica dzieli ofiarę od oprawcy i jak łatwo wpaść w spiralę, z której nie ma wyjścia.
To film stylowy, intensywny i bezkompromisowy. Nie daje satysfakcji, ale właśnie w tym tkwi jego siła.