Recenzja filmu

Gdzie mieszkają dzikie stwory (2009)
Spike Jonze
Max Records
James Gandolfini

Familijne - bo o familiach i familijnych sprawach

Nie jest to film dla osób, które wychowały się na bajkach Disneya ostatnich dwudziestu lat i które brak oczywistego happy endu przyprawia o niepokój. Nie jest to film dla tych, którzy oczekują
Nie jest to film dla osób, które wychowały się na bajkach Disneya ostatnich dwudziestu lat i które brak oczywistego happy endu przyprawia o niepokój. Nie jest to film dla tych, którzy oczekują historii prostej jak konstrukcja cepa (tudzież współczesnej komedii romantycznej) i przewidywalnych rozwiązań. Nie jest to także film dla tych, którzy stosunki międzyludzkie chcieliby sprowadzić do fabularnych klisz i oczywistych wydawałoby się wzorców - gdzie rodzina jest idealna, ewentualne nieszczęścia wynikają co najwyżej z roztargnienia, dobro jest oczywiste, a zło zostaje ukarane. Nie jest to film dla tych w końcu, którzy "Kevina samego w Domu" uważają za wzorzec kina familijnego.

Jest to film dla tych, którzy pamiętają stare bajki braci Grimm, czytali (lub czytano im) zamiast Harry'ego Pottera - "Alicję w Krainie Czarów" i "O czym szumią wierzby", baśnie Ludów Północy i "Księgę Tysiąca i Jednej Nocy", "Cudowną Podróż", Kiplinga i Mary Poppins. Dla tych, którzy pamiętają piaskowego ludka, Bukę i Diabła Piszczałkę (albo chociaż Rokisia). Dla tych, którym zdarzyło się czytać i oglądać historie, które nie były przewidywalne od pierwszej do ostatniej minuty, które odkrywały kawałek tego niezwykłego świata, który dopiero na nas czekał - które zamiast sprowadzać wyobraźnię do kilku kalek i wspólnych mianowników rozwijały ją, pokazując, że nie ma żadnych granic.

Historia "Gdzie mieszkają dzikie stwory" jest prosta, trywialna wręcz: chłopiec (Max, grany przez Maxa Recordsa) ucieka z domu, trafia w niezwykłe miejsce, wraca do domu. Z drżeniem serca czekałam na standardowe hollywoodzkie wytłumaczenia sytuacji: jakiś sen, jakiś wypadek, szpitalną amnezję tłumaczącą halucynacje - czy dowolny inny element ze sztampowego scenariuszowego rękawa. Jakże pozytywne rozczarowanie nastąpiło w chwili, gdy okazało się, że nic z tego... Żadnych tłumaczeń, żadnych uprawdopodobnień, żadnych tłumaczeń przed matką (Catherine Keener) po powrocie i prostych (żeby nie powiedzieć prostackich) rozwiązań. Pełna dowolność interpretacji - dowolność sięgająca tak daleko, że pozwala zgoła żadnych interpretacji nie dokonywać, po prostu cieszyć się obrazem, a przede wszystkim klimatem.

Film wyłamuje się też z obowiązującego schematu, który pozwolę sobie nazwać wzorcem Jankesa na dworze króla Artura - kiedy to przedstawiciel logicznej i racjonalnej cywilizacji zachodniej trafia w otoczenie zgoła nieracjonalne i zapoczątkowuje oświecenie. Byłyby ku temu przesłanki, jako że chłopiec niemal prosto ze szkoły, w której objaśniano mu Układ Słoneczny, zostaje królem puszczy/pustyni rodem z klechd i baśni, gdzie nic nie jest pewne, wszystko może się zdarzyć, a fakt, iż jutro słońce nie wstanie, wydaje się być całkiem prawdopodobnym. Nie zostaje jednak nauczycielem, a raczej pokornym uczniem,  te dziwne, nielogiczne i nieracjonalne stwory przekazują mu bezcenną wiedzę - wiedzę na temat stosunków międzyludzkich, uczuć i dziwnych układów, w jakie ludzie (i Stwory) wplątują się dzięki emocjom nimi szarpiącym. Kiedy bycie królem tak naprawdę nie oznacza nic, poza odpowiedzialnością za poddanych, kiedy bycie rodziną niesie tyle samo dobrych chwil, jak trudnych, kiedy smutek i samotność nierozerwalnie splątują się w codzienności z prostą radością, śmiechem i miłością. Niektóre historie Pixara dotykały nieśmiało tych samych kwestii (genialne pierwsze minuty "Odlotu" na przykład) - ale nawet Pixar nie odważył się do końca wyjść poza hurraoptymistyczny ton dominujący dziś w kinie dla dzieci (czy raczej tak zwanym "familijnym"). Twórcy wydają się zaś nie zauważać, że dzieci żyją w realnych rodzinach, z żywymi ludźmi z krwi i kości - a żywi ludzie mają to do siebie, że prawdziwy dom budują nie z cegieł, a z emocji. Najróżniejszych: pozytywnych, negatywnych - a przede wszystkim z tej całej masy szarości i odcieni pośrednich, które w dzisiejszych czarno-białych fabułach wydają się być nieobecne. Podstawowym pytaniem dzieciństwa było zawsze "kto jest dobry, a kto zły" (pojawia się także w "Gdzie mieszkają dzikie stwory" w jakże prawdziwej scenie zabawy w wojnę). Najciekawsze były zaś te historie, które sprawiały, że na podobne pytanie nie padała jednoznaczna odpowiedź. Max jest rozpuszczonym, egoistycznym dzieckiem - ale jest także samotny i niepewny. Jego alter ego - Carol (głos Jamesa Gandolfini) szarpany jest podobnymi emocjami: z jednej strony rozpaczliwie pragnie miłości i rodzinnej czułości - z drugiej nie potrafi sobie poradzić z własnym zagubieniem i agresją. Judith (głos Catherine O'Hara) na pierwszy rzut oka wydaje się być standardowym czarnym charakterem (czyż nie chce zjeść bohatera?) - a okazuje się, że ta zrzędliwa jędza potrafi wyczuć, kiedy potrzebne jest przytulenie. Każdy ze Stworów ma niepowtarzalny charakter - a jednocześnie żaden z nich nie jest prostą kliszą, nieporadnym szkicem charakterologicznym, jakich w kinie (szczególnie familijnym) pełno.

Jakby mało było pełnokrwistych postaci obdarzonych malowniczą osobowością, reżyser (Spike Jonze) pozwala nam także nacieszyć się (albo zasmucić) ich wzajemnymi konfiguracjami i zmiennymi nastrojami oddziałującymi na całą grupę. Przypomina to po trosze Władcę Much (w swej drobiazgowej obserwacji zależności w grupie i jej ewolucji), po trosze kino brytyjskie pokroju Billy'ego Elliota (kiedy z wyrozumiałością i pewną nostalgią przedstawiona zostaje rodzina wydawałoby się dysfunkcyjna na pierwszy rzut oka). Stwory to taka właśnie rodzina, w której każdy musi dojrzeć, odkryć źródła swojej słabości, opanować ją i przezwyciężyć. Ewolucja bohatera, która dokonuje się w filmie, jest chyba jedną z niewielu pozostałości po oryginalnym klimacie książki Maurice'a Sendaka (który był jednym z producentów filmu).  Organiczny fort kształtem odwołujący się do najlepszych tradycji s-f jest świetnym dowodem zachodzących zmian - kontrast z malutkimi gniazdami z początku historii nie mógłby być większy. Jednocześnie uczucia szarpiące bohaterami pozostają te same, destrukcyjne ciągoty i agresja nadal potrzebują okiełznania, a miłość i czułość - nawet jeśli istnieją już w zalążku - wcale nie gwarantują, że okiełznanie to zakończy się powodzeniem. W końcu ulubioną zabawą Stworów (i Maxa) jest niszczenie - drzew, kamieniołomów, makiety budowanej cierpliwie przez lata, a przede wszystkim: siebie wzajemnie.
Tło tych wszystkich zmagań emocjonalnych (i tych wewnętrznych, i tych zapasów w grupie) jest scenograficznie malownicze, przypomina to nieco - na mniejszą skalę - rozbuchaną wizualnie "Magię Uczuć", i tam, i tu krajobrazy są nie tylko tłem dla akcji, ale nadają jej ton i klimat, stając się pełnoprawnym bohaterem - cóż nadaje się do tego lepiej, niż rozległe pustynie, puszcze, góry i morze?

Na koniec Stwory zostają na Wyspie same. Być może nauczyły się czegoś, być może Wyspa nie zatraci się w pyle. Być może to, co łączy je w rodzinę, okaże się silniejsze od tych sił odśrodkowych, które oddalają je od siebie - bo nawet, jeśli Stwory są impulsywne, egoistyczne i bezmyślne, nadal kryją w sobie potencjał i chęć zmiany. Na lepsze. Bo w końcu czyż każdy z nas nie chciałby być lepszy i usłyszeć kiedyś twierdzącej odpowiedzi na finalne pytanie "czy będziesz o nas mówił dobrze?".
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Szukasz ciepłego, rodzinnego filmu, który możesz spokojnie obejrzeć z dziećmi, przy okazji świetnie się... czytaj więcej
Kinematografia ogólnoświatowa ma tendencje do szufladkowania swoich filmowych tworów określonymi ramami... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones