Recenzja filmu

H.G.Wells: Wojna Światów (2005)
David Michael Latt
C. Thomas Howell
Jake Busey

Atak plastikowych potworów

Dawno temu dostałam na egzaminie wstępnym na kulturoznawstwo ocenę wysoce negatywną za rozprawkę na temat: „Bohaterzy romantyczni w polskiej literaturze”. Pracę przeczytałam, a tam żadnego błędu
Dawno temu dostałam na egzaminie wstępnym na kulturoznawstwo ocenę wysoce negatywną za rozprawkę na temat: „Bohaterzy romantyczni w polskiej literaturze”. Pracę przeczytałam, a tam żadnego błędu ortograficznego, żadnego stylistycznego… I tak oto, spotkałam się z panią oceniającą na komisji odwoławczej. Profesor prowadzący spotkanie pyta: – Skąd ocena negatywna? - Autorka pracy obraziła wszystkich autorów romantycznych, praca negatywnie ocenia ich twórczość, neguje wszystkie atuty bohaterów, praca jest prześmiewcza – rzuca na koniec. – Dlaczego, więc, skoro pani tak nie lubi okresu romantyzmu, zdecydował się pisać pracę na ten temat? – kieruje pytanie do mnie skonsternowany Profesor. – By pokazać, że można mieć inne zdanie… Zaczynam tą recenzję od prywatnej anegdotki nie bez kozery. Wiem, że w przypadku filmu „H.G.Wells: Wojna Światów” powyższa sytuacja nie może się zdarzyć. Żadnego widza nie powinnam obrazić swoim tekstem, której celem jest zniechęcenie do marnowania czasu na włączanie DVD. Dawno dawno temu powstał film „Milion lat przed naszą erą”, gdzie plastikowe dinozaury ganiały za wiecznie czystą Raquel Welch, był również „Powrót zabójczych pomidorów”, w którym młody George Clooney opryskiwany był hektolitrami soku pomidorowego… Powstały one dawno, dawno temu, w czasach w których uchodziło stosowanie plastikowych dinozaury czy gumowych pomidorów… Skąd natomiast pomysł, by w 2005 r. nakręcić film, w którym za głównym bohaterem biegają plastikowe maszyny, przyklejone jak klejem arabskim do krajobrazu niczym wyżej wskazane dinozaury? W którym momencie producent filmu David Rimawi uznał, że warto wydać na niego jakiekolwiek pieniądze? Tego prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy. Pozostanie to taką sama zagadką, jak wykształcenie osób odpowiedzialnych za efekty specjalne w tym filmie. A sama historia? Z bliżej nieokreślonych powodów George Herbert (C. Thomas Howell) postanawia nie wyjechać z rodziną na wycieczkę, tylko zostać i coś zrobić. Nie wiemy dokładnie dlaczego, bo zupełnie o tym fakcie scenarzyści zapominają, w zamian za to, bohater zaczyna uciekać przed obcymi spadającymi z nieba. Wszystko to już znamy, wszystko to już było. No może nie w tak przerażająco nieprofesjonalnym wykonaniu. Sam C. Thomas Howell dwoi się i troi, by sprostać roli, jednakże jego schorowana, wychudzona twarz pokazuje widzowi wyłącznie jedną emocję – gigantyczne zmęczenie. Perypetie znękanego Herberta i jego towarzyszy w niedoli kończą się oczywiście tak jak skończyć się powinny – happy endem i niczego nowego nie zdradzam. Podejmując heroiczne wręcz wysiłki, główny bohater pokonuje doklejone do krajobrazu monstra stworzone bodajże ręką dziecka i wszyscy oddychamy z ulgą, że nie umarliśmy z nudów. Zakończę optymistycznie, coś jednak jest dobrego w tej produkcji: trwa 93 minuty i naprawdę kiedyś się kończy.
1 10
Moja ocena:
1
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones