Recenzja filmu

Justin Bieber: Believe (2013)
Jon M. Chu
Justin Bieber
Scooter Braun

Dla belieberów

"Belieberzy" powinni wyjść z kina dopieszczeni. Reżyser Jon M. Chu nakręcił i zmontował ten dokument tak, by nazwisko "Justin Bieber" było w nim wypowiadane mniej więcej dwieście razy na minutę.
Nie namówicie mnie na to. Nie przejadę się jak ciężarówka po filmie o Justinie Bieberze tylko dlatego, że Justina Biebera wypada nie lubić. Zwłaszcza teraz, gdy ze słodkiego kanadyjskiego chłopaczka przedzierzgnął się w domorosłego gangstera, który każdego dnia dostarcza ploteczek pudelkom, kozaczkom i innym internetowym szczekaczom.



"Justin Bieber's Believe"
to dokument przygotowany z myślą o konkretnej grupie docelowej: nastoletnich fankach (i fanach – choć ci są pewnie w mniejszości), które z powodu 19-latka wpadają w kociokwik porównywalny z tym, jakiego dostawały ich babcie na widok Beatlesów i Elvisa. Ekranowy Bieber stara się sprostać wyobrażeniom i wymaganiom swoich "belieberów". To piekielnie utalentowany i pracowity nastolatek, który po wyczerpującym występie wraca do hotelu i na kartce skrobie teksty romantycznych piosenek. Gdy nie jest w trasie, najwięcej czasu spędza w studiu nagraniowym wraz z dworem producentów. Choć adresatem lirycznym niemal wszystkich piosenek Biebera jest tajemnicza Ona, dziewczynki oficjalnie pozostają poza obszarem jego zainteresowań. Liczą się muzyka i fani. Ideał idola, ideał człowieka.

Za tą PR-ową narracją - gładką jak lico tytułowego bohatera - rozwija się mimowolnie druga, mroczniejsza opowieść. Bieber odkrywa w niej złe strony swojego sukcesu. Wierne grono hejterów patrzy mu na ręce w oczekiwaniu na każde najmniejsze potknięcie. Rozhisteryzowane wielbicielki nie pozwalają normalnie żyć, toteż młodociany gwiazdor coraz bardziej izoluje się od świata ("czasem marzy o tym, by otworzyć szybę w limuzynie i zaczerpnąć choć odrobinę świeżego powietrza" - powiada jeden z rozmówców). Justin czuje presję – niełatwo jest utrzymać się na szczycie, gdy trafiło się na niego w wieku 16 lat. Epilog tej drugiej historii dopisał się już poza ekranem. Czy doniesienia o kolejnych skandalach z udziałem nastolatka, jego uzależnieniu od narkotyków i kłopotach z prawem nie świadczą o tym, że młody bóg nie wytrzymuje ciśnienia w show-biznesowym Edenie?



"Beliebers" powinni wyjść z kina dopieszczeni. Reżyser Jon M. Chu nakręcił i zmontował ten dokument tak, by nazwisko "Justin Bieber" było w nim wypowiadane mniej więcej dwieście razy na minutę. Oczywiście tylko w pozytywnym kontekście. Przed kamerą wywiadów udzielają m.in. współpracownicy gwiazdora, jego matka i fani. Co ciekawe, najrzadziej i niekoniecznie zajmująco mówi sam Justin. Zamiast z nim rozmawiać, Chu woli pokazywać go w akcji: na scenie, w studiu i podczas prób. Materiały z koncertów są najbardziej efektowne w całym filmie, ponieważ - co by nie mówić o jakości muzyki - Bieber jest świetnym showmanem. W trakcie występów śpiewa, tańczy i gra na instrumentach niczym stary wyjadacz. W jednej ze scen zaopatrzony w skrzydła piosenkarz wzlatuje z podestu ku niebu przy akompaniamencie pisków dobywających się z gardeł tysięcy widzów. Ich anioł udał się tam, gdzie jego miejsce. 
1 10
Moja ocena:
6
Zastępca redaktora naczelnego Filmwebu. Stały współpracownik radiowej Czwórki. O kinie opowiada regularnie także w TVN, TVN24, Polsacie i Polsacie News. Autor oraz współgospodarz cyklu "Movie się",... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones