„Magnolia” opowiada o zwyczajnym życiu zwyczajnych ludzi. Codziennie doświadczamy tych samych radości, smutków, tragedii, co dziewiątka bohaterów tego filmu. Nie mówi on o przyjemnych rzeczach,
W 1997 roku miał premierę film „Boogie Nights” w reżyserii jeszcze wtedy mało komu znanemu Paula Thomasa Andersona, obecnie jednego z najwybitniejszych współczesnych reżyserów amerykańskich. Biografia fikcyjnego gwiazdora filmów porno, Dirka Digglera, została dobrze przyjęta przez krytyków i przyniosła wytwórni New Line Cinema spore zyski, a reżyserowi pierwszą nominację do Oscara. Po tym sukcesie szef NLC pozwolił Andersonowi nakręcić, co tylko chciał; zobowiązał się do wyprodukowania jego nowego filmu, nie wiedząc nawet, o czym będzie. Miało być kameralnie, maksymalnie 30-dniowy okres zdjęciowy, a powstał epicki, 3-godzinny zapis jednego dnia z życia kilku zwykłych mieszkańców San Fernando Valley, ułożony w misterną, mozaikową konstrukcję. I tak, dwa lata po sukcesie „Boogie Nights”, na ekranach kin w Stanach Zjednoczonych i na festiwalu filmowym w Berlinie rozkwitła „Magnolia”.
Akcja najdłuższego do tej pory filmu Paula Thomasa Andersona rozgrywa się w ciągu jednego deszczowego dnia w Południowej Kalifornii. Jego bohaterami jest dziewiątka pozornie niezwiązanych ze sobą osób: prowadzący szowinistyczne wykłady dla inceli mówca motywacyjny Frank (Tom Cruise), umierający na raka producent telewizyjny Earl (Jason Robards), jego dużo młodsza żona Linda (Julianne Moore, nominowana do Oscara za rolę w „Boogie Nights”), pielęgniarz Earla, Phil (Philip Seymour Hoffman, jeden z najbliższych współpracowników Andersona), zapomniany triumfator popularnych teleturniejów wiedzowych dla dzieci, Omnibus Donnie Smith (William H. Macy), obecny zwycięzca wspomnianych quizów, bezskutecznie walczący o ojcowską miłość Stanley (Jeremy Blackman), prowadzący program Jimmy Gator (Philip Baker Hall), jego córka, Claudia (Melora Walters) i głęboko wierzący policjant Jim Kurring (John C. Reilly). Każde z nich idzie przez życie z własnym bagażem ciężkich wspomnień, każde boryka się z różnymi problemami, każde szuka miłości i swego miejsca na świecie. Przez cały film ich ścieżki wzajemnie się przecinają, doprowadzając do ważnych i momentami przełomowych spotkań, które wieńczy wielkie biblijne oczyszczenie spadające na bohaterów wraz z nastaniem nocy.]
Bardzo lubię Paula Thomasa Andersona. Uważam, że jest jednym z ciekawszych tworzących obecnie reżyserów. Cechuje go nie tylko wyjątkowe spojrzenie na Amerykę lat 70. i 80., ale też ogromne wyczucie w opowiadaniu o ludzkich emocjach. Jako jednemu z nielicznych udało się zdobyć nagrodę dla najlepszego reżysera na trzech najważniejszych festiwalach filmowych na świecie (w Cannes w roku 2002 za „Lewego sercowego”, w Berlinie w roku 2008 za „Aż poleje się krew”, a w Wenecji w roku 2012 za „Mistrza”). Żałuję, że w Polsce jego filmy nie cieszą się taką popularnością, na jaką może liczyć na Zachodzie czy w Stanach, bo to bardzo dobry dramaturg, sprawnie opowiadający swoje historie. „Magnolia” jest tego najlepszym przykładem. Anderson postawił przed sobą duże wyzwanie, pisząc scenariusz do tego filmu, ale mu podołał. Bardzo umiejętnie splótł wszystkie wątki w jeden ciąg przyczynowo-skutkowy i dopieścił go dobitnym, choć surrealistycznym finałem w postaci deszczu żab (tu warto dodać, że kiedy przystępował do prac nad „Magnolią”, Paul Thomas Anderson był bardzo młodym twórcą, miał zaledwie 27 lat!). Udowodnił przy tym też, że zna swoich bohaterów, umie się nie pogubić w ich losach, potrafi ich wyposażyć w wiarygodny, solidny background i nie popaść przy tym w patos i kicz.
Oprócz solidnie i starannie napisanego scenariusza, warto też pochwalić grę aktorską Toma Cruise'a, który z całej plejady gwiazd zaangażowanych w ten film, sprawił się, według mnie, najlepiej (co potwierdzają zdobyte przez niego rok później Złoty Glob i nominacja do Oscara). Na początku „Magnolii” bohatera granego przez Cruise'a postrzegamy jako ruchliwego, wygadanego i szowinistycznego mówcę motywacyjnego prowadzącego dla rzesz niezadowolonych ze swojego życia mężczyzn cieszące się popularnością kursy męskości. Kiedy jednak mija pierwsza godzina filmu, a Frank T. J. Mackey zaczyna udzielać wywiadu zaproszonej dziennikarce, dostajemy o nim więcej informacji. Dowiadujemy się, co go ukształtowało w dzieciństwie i dlaczego jest taki, jaki jest. Im więcej kart z przeszłości Mackeya odsłania przed nami reżyser, tym spokojniejszy i statyczny staje się nasz bohater. A kiedy już siada przy łóżku, na którym leży jego umierający ojciec, kompletnie się rozkleja. Chciałby się rozpłakać, ale usilnie to w sobie hamuje. Nie chce płakać nad człowiekiem, który go porzucił, ale łzy same cisną mu się do oczu. Frank T. J. Mackey przechodzi na naszych oczach przemianę dynamiczną z supersamca do zapłakanego chłopca, którą świetnie oddał na ekranie grający go Tom Cruise. W ciągu tych trzech godzin ujrzałem całą gamę przeróżnych emocji na jego twarzy. Zupełnie nie dziwi mnie fakt, że był nominowany do tylu nagród za tę rolę.
„Magnolia” nie jest, niestety, filmem wolnym od mankamentów. Najpoważniejszym z nich są, jak w przypadku każdego tak długiego metrażu, niepotrzebne dłużyzny. Scena z początku filmu, w której Mackey demonstruje swój samczy tutorial ku uciesze tłumu, mogłaby na spokojnie zostać skrócona. To samo dotyczy momentu, w którym Frank parędziesiąt minut później przygotowuje się do wywiadu, skacząc i robiąc przewroty na podłodze w samej bieliźnie, naładowany energią, którą dostał od słuchaczy. Kolejną sprawą jest fakt, że akcja dość długo się rozkręca. Ciężko mi było przebrnąć przez pierwszą godzinę, ponieważ nie uświadczyłem tam tych emocji i tempa, jakie pojawiają się dopiero bliżej połowy filmu.
Rzeczą, która bardzo mnie zaciekawiła w tym dziele, jest jego tytuł. Nie wiedziałem, jaki związek z tą mozaikową historią ma kwiat magnolii, choć sam Paul Thomas Anderson był do niego wyraźnie przywiązany; uznał bowiem, że tak zatytułuje swój film jeszcze przed rozpoczęciem prac nad scenariuszem. Postanowiłem zgłębić wiedzę na ten temat i odkryłem, że magnolia ma całkiem sporo do czynienia z tą opowieścią. Po pierwsze, reżyser w trakcie robienia researchu odkrył, że jedzenie kory drzewa magnolii pomaga leczyć raka, a w filmie mamy dwóch bohaterów cierpiących na tę chorobę. Po drugie, większa część akcji dzieje się na ulicy o nazwie Magnolia Boulevard (spostrzegawczy widzowie mogą zobaczyć znak drogowy z tym napisem pod koniec filmu, na kilka scen przed deszczem żab). Po trzecie, Europejczycy wierzyli, że magnolie były symbolem powrotu miłości po niewierności partnera i ich pojednaniu, a w filmie większość bohaterów ma na swoim koncie zdrady i romanse. Po czwarte, możemy w różnych momentach zaobserwować obrazy przedstawiające magnolie (chociażby na samym początku, w trakcie drugiej z trzech krótkich opowieści, kiedy bohater strzela sobie w głowę czy na ścianie w domu Jimmy’ego Gatora). Nie jest to więc połączenie bezzasadne.
„Magnolia” opowiada o zwyczajnym życiu zwyczajnych ludzi. Codziennie doświadczamy tych samych radości, smutków, tragedii, co dziewiątka bohaterów tego filmu. Gdybym miał powiedzieć, jaką problematykę porusza, odparłbym, że skupia się na czterech motywach: zdradzie, niekochaniu własnych dzieci, rozpaczliwym szukaniu miłości (czy wręcz jej pożądaniu) oraz na tym, że nie wszystko da się wybaczyć. Nie mówi on zatem o przyjemnych rzeczach, ale tak to w życiu bywa. Nie zawsze jest ono usłane różami. Paul Thomas Anderson wierzy jednak, że jego bohaterowie są w stanie zmienić się na lepsze, jak również w to, że ludzie, choć robią złe rzeczy, są z natury dobrzy. Czasem tylko potrzeba deszczu żab, żeby to do nas dotarło.