"Od góry do dołu", najnowszy film Spike’a Lee, to kino, które każe nam patrzeć - nie tylko widzieć. To historia moralnych wyborów, własnej tożsamości, ambicji i cen, jakie płacimy za sukces,
"Od góry do dołu", najnowszy film Spike’a Lee, to kino, które każe nam patrzeć - nie tylko widzieć. To historia moralnych wyborów, własnej tożsamości, ambicji i cen, jakie płacimy za sukces, osadzona we współczesnym Nowym Jorku, ale jednocześnie świadoma swoich filmowych korzeni i odniesień. To adaptacja klasycznego "Niebo i piekło" Akiry Kurosawy, samodzielna reinterpretacja z własnym rytmem, brzmieniem i problemami. Spodziewałem się widowiska, ale dostałem coś więcej - film, który zderza widza z pytaniami, często niewygodnymi.
David King Denzel Washington to muzyk i producent, który przez lata wyrobił sobie reputację człowieka z "najlepszym uchem w branży". Właściciel wytwórni "Stackin’ Hits", człowiek, który był częścią biznesu, kiedy płyty miały znaczenie, a nie algorytmy. Teraz stoi przed wieloma problemami - firma traci impet, przemysł się zmienia, a on sam musi się zastanowić, co dalej z jego dziedzictwem.
Punkt kulminacyjny filmu to porwanie - nie jego syna Treya, lecz syna jego przyjaciela i kierowcy, Paula Jeffrey Wright. Porywacz domaga się ogromnego okupu. Tension się buduje: finansowe zobowiązania Kinga, moralny ciężar decyzji, przeszłość, przyjaźń, oraz to wszystko splecione z wieloma aspektami nowoczesności - show-biznesu, kapryśnych trendów, nierówności społecznych. King zostaje zmuszony do działania - nie tylko jako potentat muzyczny, ale jako człowiek, ojciec, przyjaciel i obywatel.
Lee znowu udowadnia, że Nowy Jork to dla niego żywy organizm - każdy kadr żyje, oddycha tym miastem. Ulice, ruch, hałas, przestrzenie bogate i kontrastujące - wysokie wieżowce, metro, przedmieścia, dzielnice ludzi którzy nie mają luksusów, ale mają godność i historię. Zastosowane środki - muzyka, fotografia - potęgują emocje: od ciszy i spokoju, przez napięcie, po chaos.
Denzel Washington jako David King - człowiek, który był kiedyś na topie, którego reputacja była legendą, teraz stoi przed kryzysem własnego sensu. Washington łączy w tej roli charyzmę, ból, ambicję i skruchę.
Jeffrey Wright jako Paul - przyjaciel, który zna ulice, zna przeszłość, wie, czym jest strata, czym jest lojalność. Jego relacja z Kingiem to jedna z osi tego filmu - moralnie złożona, pełna napięć i wyrównywania rachunków, czasem emocjonalnie mocna.
Również warstwa muzyczna artystów rapowych i jazzowych fragmentów - dodaje filmowi nie tylko koloru, ale też pulsującej prawdy: muzyka nie jest tłem, jest częścią opowieści.
Film stawia pytania, które nie chowają się pośród akcji: co oznacza być odpowiedzialnym za czyjeś życie? Gdzie kończy się lojalność i zaczyna egoizm? Jak daleko człowiek zarabiający fortunę może pójść, sforsowany przez sytuację, by ratować to, co kiedyś miał? Lee nie unika tematów władzy, nierówności, wpływu pieniędzy - i robi to bez taniego moralizowania.
Wiedząc, że film opiera się na klasycznej historii Kurosawy, Lee czerpie ze źródła, ale nie stara się zrobić kopii. Adaptuje, przenosi do współczesnego klimatu, do muzyki, której znaczenie i środki są inne. To pozwala filmowi być znajomym, ale jednocześnie nowym.
Środek filmu bywa momentami przeciągany - pierwsza połowa buduje wolniej, czasem zbyt długo, zanim fabuła naprawdę się rozkręci. Dla niektórych widzów może to być frustrujące, zwłaszcza jeśli oczekują ciągłego napięcia lub szybkiej akcji.
Choć film stara się być realistyczny, niektóre momenty akcji albo decyzji wypadają naciągane - rzadziej dramatyczne, częściej "dla efektu". Wymiana okupu, efekty policyjne czy działania Kinga wobec porywacza - momentami trudno uwierzyć, jak wszystko się układa.
Nie wszystkie wątki poboczne są rozwinięte równomiernie. Paul i David mają głębię, Trey i Kyle - tak, ale kobiece role i niektóre postacie drugoplanowe mogłyby być nieco bardziej wielowymiarowe. To w filmie tak gęstym od emocji i motywów może być zauważalne.
Film nie kończy się tak surowo jak pierwowzór - Lee daje pewnego rodzaju ulgę, nadejście nadziei, co nie każdemu przypadnie do gustu, zwłaszcza tym, którzy cenią klasyczne, bardziej pesymistyczne zakończenia. Dla mnie - to uprawniona decyzja reżyserska, ale wiem, że część widzów może uznać ją za "odchylenie" od tonu całego filmu.
Gdy zasypiają światła, zostajesz z pytaniami: Czy mógłbym postąpić inaczej na miejscu Kinga? Co znaczy być wiernym swoim ideałom, kiedy świat, który mnie wyniósł, już się zmienia? "Od góry do dołu" działa najlepiej kiedy milknie i zostawia widza sam na sam z refleksją. Muzyka ciągle w głowie, obraz metra, Nowy Jork nocą, twarze - to wszystko zostaje. To też film, który celebruje - muzykę, miasto, wspólnotę - ale też pokazuje, że pieniądz i władza potrafią przemienić dobrą intencję w kompromis. I to kompromis, który czasem kosztuje bardzo dużo.