Recenzja filmu

Stardust (2020)
Gabriel Range
Johnny Flynn

Antybiografia

"Stardust" to pozycja niedoskonała i momentami drętwa, której nie udaje się oddać splendoru, jaki charakteryzował brytyjską ikonę.
David Bowie to z pewnością jeden z najbardziej wpływowych artystów XX wieku nie tylko jeśli chodzi o muzykę. Jego legenda zyskała na sile po śmierci piosenkarza w 2016 roku. Mimo tego nie powstała wówczas prawowita biografia Anglika. Było parę dobrych filmów dokumentalnych, ale żadnego fabularnego. A na pewno wielu fanów życzyłoby sobie powstania takiej produkcji. I tu powstaje zasadniczy problem ponieważ jak wiemy hollywoodzkie biografie są strasznie sztampowe i nie czuć w nich miłości do materiału źródłowego. Film o Bowie'm powinien być wyjątkowy tak jak on sam i wyrywać się wszelkim ramom. W końcu w 2020 światło dzienne ujrzała produkcja, która spróbowała zmierzyć się z mitem jakim było życie Bowie'go i on sam. Jej tytuł brzmiał "Stardust", a za jej realizację wziął się Gabriel Range. Jak mu się ta sztuka udała?

David Bowie (Johnny Flynn) odniósł już swój pierwszy sukces w rodzimym kraju, ale nadal nie jest popularny w USA. Postanawia więc udać się w trasę po Stanach Zjednoczonych. Rusza tam z wielkimi nadziejami, lecz jak się okazuje, rzeczywistość nie wygląda tak różowo, jakby tego chciał. Na miejscu trafia pod opiekę wydawcy Rona Obermana (Marc Maron). Przekazuje mu on złe wieści, że trasa nie jest właściwie przygotowana, a David będzie grał ludziom do kotleta. Mimo to artysta decyduje się na współpracę, licząc na jakiś przełom. Po drodze udziela kilku niefortunnych wywiadów oraz kłóci się przez telefon z żoną Angie (Jena Malone). Nawiedzają go również wizje chorego psychicznie brata. David boi się, że też może wkrótce stracić rozum.

Podstawowym problemem produkcji jest fakt, że nie ma w niej zawartych prawdziwych utworów artysty. Zamiast tego mamy jakieś zamienniki w postaci coverów innych piosenkarzy, które Bowie czasem wykonywał zwłaszcza na początku kariery. Trudno jest opowiedzieć historię człowieka o takim dorobku bez wykorzystania autentycznych numerów. To tak jakby nakręcić film przyrodniczy bez ujęć zwierząt, jedynie o nich opowiadając. Równie dobrze można by nakręcić film o Bowie'm w ogóle bez Bowie'go. Też się da. Lecz czy ma to sens? Nie można wykluczyć, że da się sklecić biografię muzyka bez muzyki, ale musiałby tego dokonać jakiś wybitny reżyser z pomysłem. W przypadku "Stardust" mamy za to do czynienia z jakąś marną, nieumiejętnie stworzoną podróbą. I postać ukazana w ten produkcji to też tylko podróba prawdziwego Davida Bowie. Niestety aktor go odtwarzający wygląda w fikuśnych kreacjach groteskowo i dziwacznie. 

Inną zasadniczą wadą produkcji jest fakt, iż nie spełnia ona pokładanych w niej obietnic. Ma to być historia o tym, co doprowadziło do powstania scenicznej postaci Ziggy Stardusta, jednak sam film niewiele robi, by nam ową genezę ukazać. Są wprawdzie odwzorowane wydarzenia poprzedzające metamorfozę artysty, lecz nie jest wyjaśnione, w jaki sposób trafił on na swój nowy image, ani co nim powodowało. Po prostu w jednej chwili go nie ma, a w drugiej już jest. Nie sprawia to przekonującego wrażenia, tak samo, jak cała postać piosenkarza. Odtwarzający jego rolę Johnny Flynn stara się wprawdzie, lecz niestety efekt wygląda dość mizernie. David Bowie jawi się bowiem w obrazie Gabriela Range'a bardziej jako jakaś niemota, a nie świadomy i pełnokrwisty muzyk. Wizerunek, jaki stworzono w dziele to po prostu facet, który się dziwnie ubiera i dziwnie zachowuje, ale w tym negatywnym znaczeniu. Można zatem śmiało produkcję nazwać nie tyle biografią, ile antybiografią kogoś, kto był pozbawiony talentu, charyzmy oraz siły przebicia. "Stardust" to pozycja niedoskonała i momentami drętwa, której nie udaje się oddać splendoru, jaki charakteryzował brytyjską ikonę.
1 10
Moja ocena:
4
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?