"Wieloryb" miał pokazać ckliwą historię, o tym jak można upaść na dno po przeżywanych traumach. Jak w ostatnich chwilach, po latach zaniedbań, naprawienie swojej sytuacji może być już niemożliwe,
"Wieloryb" miał pokazać ckliwą historię, o tym jak można upaść na dno po przeżywanych traumach. Jak w ostatnich chwilach, po latach zaniedbań, naprawienie swojej sytuacji może być już niemożliwe, a gdy już spróbujemy poczucie beznadziei spycha nas z powrotem w otchłań. Tylko w my w tej otchłani tkwiliśmy przez cały metraż. W "Wielorybie" bardzo podoba mi się muzyka. Ona tutaj na prawdę dźwiga bardzo ciężki klimat całości. Gdy rozbrzmiewa w bardziej dramatycznych momentach, podkreśla to co widzimy na ekranie, czy kolejną manię obżarstwa głównego bohatera, czy bardziej dramatyczne kłótnie z bliskimi, tymi ostatkami bliskich w jego życiu. To ta muzyka jest dla mnie najmocniejszym elementem tego filmu, zdjęcia także są niezłe, ale jeśli zacznę się rozpisywać o reszcie, nie mogę określić jej tymi samymi słowami.
Film od samego początku aż do końca jest łopatologicznie dołujący. Tutaj na prawdę nie ma subtelności, chwile nadziei trwają dosłownie kilka sekund. Dlatego ciężko tutaj odczuć większy wachlarz emocji. Jeśli mamy się wzruszyć dobrze byłoby, gdyby wrzucił nas na karuzelę. Emocje są najsilniejsze, kiedy w krótkim okresie bywają sprzeczne, tutaj od samego początku po koniec czujemy tylko żal. Obrzydzenie. Zdołowanie. Smutek. To wszystko jedno spektrum. Relacje są bardzo płaskie, jednowymiarowe. Główny bohater niby próbuje pojednać się z córką, okazać jej zainteresowanie ale ta nie zmienia do niego nastawienia przez cały czas trwania akcji. Jest opryskliwa, otwarcie mówi jak nie może pogodzić się z poczuciem porzucenia. Najbliższa przyjaciółka również, kompletnie pogodzona z sytuacją jest charakterem bardzo statycznym. Jest również misjonarz, jedyny przechodzi jakąś przemianę, ale i to wyszło bardzo karykaturalnie. Relacje tutaj nie chwytają za serce, historia głównego bohatera od początku jest skazana na porażkę.
Całość jest trochę przegadana, zdarzało mi się patrzeć w telefon, bo wydarzenia na tym większym ekranie przypominały bardziej biegnącego w kole chomika. Ale podobał mi się tutaj zabieg z esejem, czytanym zaraz na samym początku, powtórzonym jeszcze kilka razy w tym mający swój pay off na końcu. Jest on taką iskierką dla głównego bohatera, w mgle mroku, tym samym jest dla mnie w całym tym wątpliwym dziele.
Gra aktorska też należy do tych niewielu pozytywów w filmie. Brendan Fraser pokazał świetną kreację, tego kompletnie zrezygnowanego, desperacko łykającego każdy, nawet ten nieprzyjemny kontakt z córką czuło się w każdej scenie i młodziutka Sadie Sink prezentowała się także bardzo dobrze. Warto sprawdzić, kogoś wrażliwość może chwycić, dla mnie okazał się zbyt mało subtelny.