Recenzja filmu

Wojna światów (2005)
Steven Spielberg
Tom Cruise
Dakota Fanning

Spielberg w wersji poważniejszej

Tekst zawiera spoilery, więc ostrzegam przed czytaniem osoby, które nie widziały filmu. Tym razem Steven Spielberg, najbardziej utytułowany reżyser w historii kina, zabrał się za ekranizację
Tekst zawiera spoilery, więc ostrzegam przed czytaniem osoby, które nie widziały filmu. Tym razem Steven Spielberg, najbardziej utytułowany reżyser w historii kina, zabrał się za ekranizację jednej z najsłynniejszych powieści science-fiction w dziejach literatury. Rewelacyjna mieszanka, mogłoby się niektórym zdawać. W końcu Spielberg w kinie popularnym zrobił już niemal wszystko i niejednokrotnie wprowadzał nowe trendy. Także i temat kosmitów odwiedzających naszą planetę nie jest mu obcy. Były już "Bliskie spotkania trzeciego stopnia", był także i "E.T.". W filmach tych mieliśmy do czynienia z przyjacielskimi kosmitami, którym nie w głowie zabijanie mieszkańców Ziemi. Tym razem Spielberg postanowił przedstawić nam złych i okrutnych przybyszów, oczywiste przeciwieństwo uroczego bohatera filmu "E.T.". Do projektu zaprosił cały sztab swoich stałych współpracowników i zebrał niezwykle okazały budżet wynoszący 132 mln $. Wydawać by się mogło, że mamy przed sobą istny hit sezonu. Więc czy w rzeczy samej tak właśnie jest? Steven Spielberg niejednokrotnie dowiódł, że jest wszechstronnym i wielkim reżyserem. Potrafił stworzyć kameralny, wzruszający film, jak "Kolor purpury". Potrafił rozśmieszać w "Poszukiwaczach zaginionej arki". Dawał widzom chwile nieustającego napięcia w "Szczękach", a także robił produkcje pełne rozmachu i efektów specjalnych, jak "Jurassic Park". Po dłuższym zastanowieniu trzeba przyznać, że reżyser, w swojej najnowszej "Wojnie światów" zawarł trochę każdego z wyżej wymienionych filmów. Są sceny katastroficzne, które można zawdzięczać wielomilionowemu budżetowi. Jest napięcie, strach, a nawet w niektórych momentach trochę humoru. Czy z tej mieszaniny wyszedł film nierówny, o zmiennym klimacie? Raczej nie. Od początku Spielberg pokazuje jeden kierunek, w którym jego film będzie kroczył do samego końca. Od początku czuć delikatne napięcie, czy niepokój, które z biegiem czasu zaczynają coraz bardziej narastać. Więc jak widać zabawa konwencjami wcale nie wpływa na poziom rozrywki, jaką oferuje nam Spielberg. To zdecydowanie jego powrót do wielkiego kina, za jakie go wszyscy kochamy. Do filmów pełnych rozmachu, akcji i zabawy. Film opowiada historię Raya Ferriera (Tom Cruise), rozwiedzionego pracownika portowego, któremu do ideału ojca brakuje bardzo wiele. Pewnego dnia jego była żona (Miranda Otto) postanawia oddać pod opiekę dwójkę ich dzieci (Dakota Fanning i Justin Chatwin). Niebawem w mieście zaczyna szaleć gigantyczna burza. Wszystkie urządzenia elektryczne przestają działać i zaczynają się dziać coraz dziwniejsze rzeczy. Niedaleko domu Raya z ziemi wyłania się olbrzymia maszyna, która ku zaskoczeniu mężczyzny zaczyna po kolei zabijać wszystkich zebranych tam ludzi. Ray błyskawicznie orientuje się, że to, co widzi, nie jest zabawą. Postanawia zabrać swoje dzieci i uciec ze zniszczonego miasta. Jak już wcześniej wspomniałem reżyser bawi się różnymi konwencjami. Początkowo jest trochę komediowo, później zaczyna być nieco katastroficznie. Widać w tym miejscu nawiązania do kina fantastycznego z lat 50-tych. Jednak przez cały film czujemy jednakowy klimat. Fabuła filmu nie jest zbytnio rozbudowana i to można uznać za dużą wadę. Właściwie poznajemy tutaj zaledwie kilka postaci. Fakt ten może lekko rozczarować, gdyż większość osób (także i ja) prawdopodobnie spodziewała się filmu pełnego rozmachu, w stylu "Dnia niepodległości". Wersja Spielberga, skupia się tylko na jednej rodzinie i jej próbie przetrwania koszmaru, związanego z atakiem bezlitosnych kosmitów. Taki fakt przedstawienia sprawy, jest dla mnie zaskakujący. Z jednej strony są tutaj efekty specjalne budzące podziw, a z drugiej aktorstwo, które jednak wystawiono na pierwszy plan. Dzięki temu w filmie tym przede wszystkim liczą się bohaterowie. Inaczej było w przypadku "Dnia niepodległości", gdzie aktorów zdecydowanie przysłoniły efekty katastroficzne. Pozostanę przy temacie gry aktorskiej i tutaj powoli zaczną pojawiać się schody. Jak wyżej wspomniałem, mamy tu praktycznie tylko kilka postaci. W głównej roli mamy Toma Cruise'a. W rolach dzieci głównego bohatera wystąpili: świetnie zapowiadająca się Dakota Fanning i niewiele jej ustępujący Justin Chatwin. Byłą żonę Raya Ferriera (Cruise) gra Miranda Otto. W filmie niewielki występ zaliczył także Tim Robbins, jako Ogilvy, mężczyzna szaleńczo owładnięty rządzą walki z przybyszami z kosmosu. I tak oto mamy naprawdę świetnie prezentującą się obsadę. Wszystko byłoby w filmie w porządku, ale przy okazji obsady, pojawiają się także braki scenariuszowe. Bohaterowie działają czasem nielogicznie lub mało wiarygodnie. Tom Cruise odgrywa swoją postać raczej dobrze, ale często właśnie ze względu na scenariusz, pokazuje swoje słabe strony. W niektórych scenach musi płakać, a nawet śpiewać. Ten drugi przypadek można uznać za absolutnie niepotrzebny i wzbudzający wręcz śmiech, bo kogo nie rozbawiłby śpiew Cruise'a w stylu mało rozgarniętej panienki. Drugą największą rolę w filmie odgrywa młodziutka Dakota Fanning, aktorka tak bardzo utalentowana jak i młoda. Dziewczynka w swojej kategorii wiekowej, pod względem umiejętności aktorskich, nie ma sobie równych. Także jej rola w "Wojnie światów" jest na wysokim poziomie. Co prawda w większości przypadków ogranicza się ona do krzyku i płaczu, ale moim zdaniem właśnie ta mała dziewczynka jest najmocniejszą aktorską stroną filmu, choć i ona miewa w swojej grze momenty dla mnie mało wiarygodne. Drugim dzieckiem Ferriera jest Robbie, czyli Justin Chatwin. Chłopak w filmie radzi sobie całkiem dobrze i jak niemal każdy ma sceny gorsze, ale to już tylko i wyłącznie wina scenariusza. Miranda Otto gra w tym filmie niewielką rolę i odegrała ją prawidłowo. Jednak moim zdaniem najciekawszą postacią w obrazie jest Ogilvy, zagrany przez Tima Robbinsa. Ten jest chyba tutaj jedynym wyjątkiem, który zagrał moim zdaniem w stu procentach wiarygodnie, ale zagrał osobę nieobliczalną, więc to może być powodem większej wiarygodności jego postaci. Gra aktorska prezentuje w filmie naprawdę dobry poziom, a i charaktery głównych bohaterów zostały dobrze pokazane, jednak miejscami widać w ich wykonaniu mało prawdopodobne zachowania, co psuje nieco efekt końcowy. Zwłaszcza psują go statyści. Na ich twarzach nie widać żadnego strachu, płaczu. Jest to bardzo nienaturalne. Teraz czas przejść do aspektów technicznych omawianej przeze mnie produkcji. Pod tym względem z oczywistych powodów, największe wrażenie robią efekty specjalne. Za pomocą wielkiego budżetu, sięgnięto po najnowocześniejsze techniki w tej dziedzinie. Za owe efekty zabrała się najbardziej utytułowana w tej dziedzinie firma - Industrial Light and Magic. Ostatnio firma ta troszkę podupadła na rzecz innych i jej pozycja trochę osłabła, ale myślę, że "Wojna światów" pod względem technicznym zrealizowana lepiej być nie mogła. Mamy tutaj dużo różnorakich efektów specjalnych i w ani jednej sekundzie te nie są niedopracowane. To bardzo dobrze świadczy o twórcach, gdyż ostatnio ciężko było o film perfekcyjny w tym względzie. Nawet osławiony "Władca Pierścieni: Powrót króla", posiadał miejscami mocno niedopracowane efekty specjalne. Dla specjalistów z IL&M, a zwłaszcza Dennisa Murena (zdobywcy siedmiu Oskarów), należą się wielkie brawa. Kosmici w filmie poruszają się najróżniejszymi, ciekawie zaprojektowanymi (choć zapewne pochodzącymi z wersji z 1953 roku) pojazdami. Od statków kosmicznych, po tak zwane trójnogi. Wypuszczają oni także sondy tropiące ludzi ukrywających się w podziemiach. Możemy także zobaczyć samych obcych. Niestety nie robią oni wielkiego wrażenia, a także nie zachowują się specjalnie ciekawie. Zostali przedstawieni jako odmóżdżone stworki-karzełki. Jest to trochę mało wiarygodne zważywszy na to, że stworzyli tak zaawansowane technicznie pojazdy. W dodatku zrobili to jeszcze zanim na Ziemi pojawili się ludzie. Więc po latach ewolucji wyglądają właśnie tak? Jednak trzeba przyznać, że pod względem animacji komputerowej zostali wykonani na naprawdę wysokim poziomie. Widać tutaj duży postęp, jaki poczyniono w dziedzinie efektów specjalnych od czasów obrazu "A.I. Sztuczna inteligencja". Wrócę teraz do scen katastroficznych. Jeśli spodziewaliście się filmu rozmachem przypominającego "Dzień niepodległości", będziecie srodze zawiedzeni. Tak naprawdę sceny z efektami specjalnymi w niewielkim stopniu wybiegają poza to, co zobaczyć możemy w zwiastunach. Nie ma tutaj burzenia wielkich, znanych budynków, jak w wyżej wspomnianym filmie. Historia skupia się raczej na mniejszych miasteczkach. Moim zdaniem gwarantowana nominacja do Oscara w dziedzinie efektów specjalnych, a może i nawet sama statuetka, bo pod tym względem film ten to kawał dobrej roboty, choć trzeba przyznać, że żadnej rewolucji nie ma. Wszystko to już gdzieś, kiedyś widzieliśmy, jednak w tak dobrym wykonaniu raczej nieczęsto. Kolejnym bardzo ważnym i zauważalnym elementem są zdjęcia. Po raz kolejny współpracę ze Spielbergiem podjął nasz rodzimy operator - Janusz Kamiński, dwukrotny zdobywca Oscara. I tym razem nasz specjalista nie zawiódł moich oczekiwań. Większość filmu kręcona jest niczym dokument, film sprawia wrażenie niemal w całości kręconego z ręki, co sprawia naprawdę duże wrażenie. Kamera ciągle się chwieje, zmienia kierunek, biegnie za plecami bohaterów, dzięki czemu widzowi zaczyna się wydawać jakby oglądał relację telewizyjną z zaistniałego zdarzenia. Niestety często wrażenie to jest psute, przez miejscami naprawdę nieudolnie napisany scenariusz. Jednak pod względem zdjęć mamy do czynienia z czymś niezwykłym i myślę, że chociaż nominacja do nagrody Akademii się naszemu artyście należy. Muzykę do filmu napisał kolejny częsty współpracownik reżysera, czyli John Williams. Utwory te stawiają raczej bardziej na klimat, niż wzniosłość i pompatyczność. Nie ma tutaj właściwie żadnego utworu, który moglibyśmy sobie zanucić, a przecież taką właśnie muzykę często Williams pisał. Większość utworów jest mrocznych i napisanych raczej na jedną nutę i tylko nieliczne oferują nieco szybsze tempo. Przesłuchałem cały soundtrack i niestety robi on marne wrażenie. Do słuchania w domu raczej średnio się nadaje. Jednak w filmie owa muzyka prezentuje się dość dobrze i dostarcza dużo emocji. Uzupełnia klimat i zwiększa napięcie. Najlepsze wrażenie zrobił na mnie utwór "The Ferry Scene". W sumie ścieżka całkiem udana, ale gdy patrzy się na nazwisko kompozytora, jest się wręcz zaszokowanym. Nie dość, że jest to ścieżka w zupełnie nie jego stylu (brak pompatyczności, wzniosłości, wyraźnego rytmu), to także odbiega ona poziomem od jego wcześniejszych dokonań. Co do samej reżyserii, to także jest ona w niektórych momentach dla mnie bardzo zaskakująca. Spielberg pokazuje to czego dawno w jego filmach brakowało - suspens. A przecież kiedyś "Dziecko Hollywood" było nazywane mistrzem budowania napięcia. I tak właśnie kilka scen w filmie powoduje niesamowity wręcz skok adrenaliny. Duże wrażenie robi scena, w której po raz pierwszy pojawiają się obcy, choć psuje to nieco dziwne zachowanie statystów, na twarzach których właściwie nie widać lęku, a i ich sposób ucieczki jest raczej dziwny. Nawet sam Ferrier zamiast uciekać, wpatruje się w "znikających" ludzi. Wracając do scen rodem z horroru trzeba wymienić przede wszystkim tę, w której sonda kosmitów wdziera się do piwnicy Ogilvy'ego w poszukiwaniu uciekinierów. Podczas przyglądania się tej scenie od razu przyszły mi na myśl "Szczęki". Od czasu tamtego filmu nie widziałem jeszcze, aby Spielberg w tak umiejętny sposób szarpał nerwy widza. Także, kiedy obcy we własnej osobie "wdzierają" się do piwnicy jest trochę napięcia, chociaż tam już z aktorstwem jest nieco gorzej - chociażby reakcja dziewczynki na kosmitę, którego ma przed swoją twarzą. Później, kiedy zauważa sondę jej reakcja jest znacznie gwałtowniejsza, a tutaj przyjmuje to ze stoickim spokojem. Jednak ogólnie rzecz biorąc produkcji tej do ideału nieco brakuje. Przede wszystkim miejscami kuleje scenariusz. Wiele elementów jest mało wiarygodnych i naciąganych. Chociażby scena, w której na ziemi leży działająca kamera, a to przecież niemożliwe. Niby szczegół, a jednak drażni. Uspokajające jednak jest to, że chociaż widzimy na ekranie niestworzone rzeczy, to jednak jesteśmy w stanie w nie uwierzyć i wczuwamy się bezproblemowo w akcję. Dlaczego? Prawdopodobnie dzięki wyżej wymienionym przeze mnie zaletom, czyli muzyce, zdjęciom, niezwykle sprawnej reżyserii czy aktorstwu na dobrym poziomie. Są też momenty nieco niepotrzebne, czyli dłużyzny. Z kolei czasem niektóre elementy są mało rozwinięte, przez co po seansie pojawia się lekki niedosyt. Jednak 116 minut to zdecydowanie za mało dla ekranizacji "Wojny światów". Widocznie Spielberg nie miał już nic więcej do pokazania. Może to i dobrze, bo wreszcie nie mamy tego, co u twórcy "Listy Schindlera" zawsze denerwowało, czyli nadmiernego sentymentalizmu. Nie ma scen wydumanych, nie ma pokazanego straszliwego cierpienia ludzi, którzy stracili wszystko - rodzinę, dom, a nawet życie. Spielberg nie każe współczuć tym ludziom, tylko pokazuje w dość realistyczny sposób (choć nie zawsze) historię jednej rodziny pogrążonej w tragedii. To do nas należy ocena całego widowiska. Nie ma tutaj także w żaden sposób pokazanego patriotyzmu, co także czasem u Spielberga można było zobaczyć. Nawet amerykańska flaga, tak wyeksponowana w jednym ze zwiastunów, gdzieś tutaj się rozpłynęła. Jednak pewne elementy niemal stałe dla kina Spielberga pozostały i w tym filmie. Pierwszym przykładem może być szczęśliwe zakończenie. Co prawda takie jak w książce, bo tam też przecież obcy zginęli przez bakterie, ale czy to było konieczne? Pewnie i tak, ale jednak ogólnie scena kończąca film jest dla mnie - naciągana, może i nawet zbędna. Ray wraca z córeczką do domu, a i nawet zaginiony synalek głównego bohatera postanawia "zmartwychwstać". Kolejną rzeczą, która moim zdaniem jest zbędna to komentarz zza kadru w wykonaniu Morgana Freemana. Właściwie w niczym nie pomaga, a to, że kosmici zginęli prze bakterie mogło być wyjaśnione w inny, mniej łopatologiczny sposób. Poza tym pomysł z bakteriami (zaczerpnięty z książki) bardzo ciekawy i prawdopodobny, w odróżnieniu od sposobu unicestwienia kosmitów znanego z filmu Emmericha. Jednak, jeśli ktoś spodziewał się jakiejkolwiek rewolucji, czegoś nowego, to się srogo zawiedzie. Wszystko to już widzieliśmy na ekranie i nie ma tu właściwie niczego, co mogłoby kogokolwiek powalić na kolana. Jednak wszystkie te elementy, które znamy, po złożeniu w całość okazują się całkiem dobrze prezentować na ekranie. Film po prostu był robiony w dużym pośpiechu, co widać i stąd te wady. Film niestety pozostawił we mnie pewien niedosyt. Spodziewałem się czegoś nieco innego, bardziej nowatorskiego, czegoś, co nie będzie tylko i wyłącznie czystą rozrywką. Otrzymałem film, który właściwie niczym nie zaskakuje, powiela schematy znane od wieków, ale robi to w bardzo dobrym stylu i za to chwała Spielbergowi, bo gdyby nie on, film ten byłby znacznie gorszy. Tym bardziej w mym sercu pozostaje żal, gdyż czekałem na ten film od bardzo dawna i wiem, że do ideału zabrakło niewiele. Gdyby nie elementy, o których napisałem, produkcja ta mogłaby mnie bardzo zaskoczyć - na plus. Zaskoczenie rzeczywiście było. Ale czy pozytywne? Chyba jednak tak, ponieważ otrzymałem bardziej horror z szybką akcją, a nie zwykłą, szybką akcję. Więc może jednak nie jest tak źle? Więc jeśli komuś zechciało się moją recenzję przeczytać do końca, polecam ów film. Jest to całkiem przyjemna w oglądaniu produkcja, oferująca rozrywkę na wysokim poziomie. Przy filmie tym w żadnym stopniu nie trzeba wysilać umysłu, ani po seansie nie ma nad czym się specjalnie zastanawiać. Jest tutaj wiele nieścisłości, akcja jest mocno naciągana i przede wszystkim produkcja ta nie ma żadnego przesłania - to są wady tego filmu, ale przecież nikt nam nie obiecywał, że będzie inaczej. Myślę, że w ciągu najbliższych dwóch miesięcy nic lepszego w kinach nie znajdziecie. "Wojna światów" to najefektowniejszy film science-fiction od czasu "Raportu mniejszości" (też Spielberga) i jeden z najlepszych filmów opowiadających o kosmitach, a że w tym gatunku ostatnio słabiutko to już inna sprawa. Więc chyba jednak warto po tę nie do końca idealną produkcję sięgnąć, zwłaszcza, że przynajmniej moim zdaniem bije kiczowaty "Dzień niepodległości" na głowę, choć to filmy bardzo różniące się od siebie, nakręcone innymi sposobami, to jednak wpisują się w jeden i ten sam gatunek: filmów katastroficznych opowiadających o kosmitach. Podsumowując: Film ten trochę mnie zawiódł, zwłaszcza ze względu na nazwisko reżysera, bo stać tego pana na znacznie więcej. Film ma silne zalety i bardzo rażące wady. Spielberg miał dużo produkcji lepszych, ale miał i też produkcje gorsze w swojej filmografii. Jednak fani science-fiction raczej nie powinni narzekać.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
"Wojna światów" to jeden z kolejnych filmów Stevena Spielberga, reżysera takich hitów jak "A.I. Sztuczna... czytaj więcej
Film ten to adaptacja powieści Herberta George'a Wellsa o tym samym tytule. Zorientowani pewnie... czytaj więcej
Steven Spielberg to z pewnością jeden z największych wizjonerów w historii kina. To dzięki niemu mogliśmy... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones