Recenzja filmu

Wyprawa Kon-Tiki (2012)
Joachim Rønning
Espen Sandberg
Pål Sverre Hagen
Anders Baasmo

Wilhelm Zdobywca byłby dumny

Każdy w dzieciństwie, niczym Mały Książę z III Muzy, przeżył choć raz frustrację z powodu niezrozumienia przez dorosłych (przecież każdy to wie, że dorośli nic nie rozumieją, nie wiedzą; są
Każdy w dzieciństwie, niczym Mały Książę z III Muzy, przeżył choć raz frustrację z powodu niezrozumienia przez dorosłych (przecież każdy to wie, że dorośli nic nie rozumieją, nie wiedzą; są niewolnikami swojej racjonalności i dlatego już nigdy nie przeżyją romansu z przygodą). Jeśli ceną za uznanie kolegów z podwórka były zdarte kolana, marudzenie rodziców, a nawet szlaban na Pegasusa - wybór był oczywisty. Co by się jednak stało, gdyby tę zagwozdkę zamienić na większą skalę - potencjalną konsekwencją byłaby śmierć i utrata dorobku życia, a przygodą i jej następstwami - uznanie tęgich głów, wieczna sława odkrywcy i przyczynienie się do przepisania podręczników na świecie? Odpowiedź (i przy okazji niezły film) istnieje dzięki temu, że żył Thor Heyerdahl. Był on jednym z tych nielicznych dorosłych, którzy po prostu ocalili swoją wyobraźnię przed jakże destrukcyjnym wpływem dorastania i mimo, że wszystkie znaki na niebie i ziemi mu odradzały, wsłuchał się w zew przygody i dał się ponieść ułańskiej fantazji.

Utwór Roenninga i Sandberga cieszy oko urzekającymi zdjęciami, dopieszczoną formą estetyczną odpowiadającą czasom, które przewijają się przez ekran (oni mają nawet gacie adekwatne do końca lat 40.!) oraz, co chyba najbardziej zasługuje na uwagę, precyzyjnymi efektami specjalnymi, jak choćby zachowanie zasady bezwładności przez rekiny w przeciwieństwie do Mistrza Yody z Ataku Klonów skaczącego niczym Grafi po wypiciu soku z gumi-jagód. Warto pochwalić także taki szczegół, jak brak efektu zawsze-lśniącej-i-ogolonej-brody Bear Gryllsa. Chłopaki byli na morzu ponad 100 dni i zarost mają w sam raz.

Wraz z rozpoczęciem wyprawy mamy możliwość obserwować ewolucję co najmniej dwóch ciekawych wątków. Po pierwsze, kiedy sześciu facetów dzieli powierzchnię M1, musi dojść do spięć. Na początku wszystko gra, panuje atmosfera rodem z klubu wzajemnej adoracji, a wszystko jest zespolone świadomością czynienia czegoś tak abstrakcyjnie ważnego, że aż nie dającego się ogarnąć. Jednak z każdą przebytą milą przybywa trudności, a dziarski duch bohaterskiej szóstki zostaje nadszarpnięty. Uroczysta inauguracja u brzegu Peru i początki rejsu upływają pod znakiem zjednoczenia, braterstwa wręcz, lecz miesiąc później zaczynają zabierać głos coraz niższe instynkty. Symboliczna jest scena z papierosem, kiedy Knut prosi Torsteina, żeby ten go zgasił, a on z przekorą dmucha temu pierwszemu w twarz. To tak, jakby próbowały się w walce dwie natury człowieka – cywilizacyjna starająca się utrzymać ład i zwierzęca dążąca do dominacji samca alfa. Dopiero znalezienie się Hermana w bardzo bezpośrednim niebezpieczeństwie ze strony rekinów daje wygraną tej pierwszej i przywraca jako takie zorganizowanie. Liche, bo wciąż ulegające wpływowi oceanu. Dosłownie i w przenośni. Po drugie… żagiel. A właściwie oblicze Tikiego na nim. Na początku zdaje się zerkać z błogosławieństwem na załogę. Nieco później, przy pierwszych kłopotach w jego oku błyska iskierka złośliwości, jakby chciał ująć całą wyprawę w cudzysłów okrutnego żartu. Następnie podczas sztormu już zupełnie otwarcie naigrawa się z ludzi po to, by na sam koniec, kiedy służy już jako dach plażowego szałasu, po raz ostatni puścić oko: "Hehe, ale napędziłem wam stracha". Okoliczność, że z Tikim w jakąkolwiek interakcję może wejść tylko Heyerdahl (wszystko oczywiście dzieje się w jego głowie, bo tylko on bacznie przygląda się sunącemu na wietrze Tikiemu) nie umniejsza smaczku ich "relacji".

Wyprawa Kon-Tiki jest lekki i zwiewny, zupełnie jak złote loki Thora muskane przez zefir. Narracja jest konsekwentna i spokojna, ale nie flegmatyczna, bo dynamizowana przez świetne gagi sytuacyjne i słowne. Także unika naiwności (o ile można tak powiedzieć o filmie opartym na faktach) zawartą na końcu wzmianką o rozwodzie i rozsypaniu się życia rodzinnego kapitana. Okazuje się, że żywot odkrywcy to nie tylko cud, miód, malina i prażone orzeszki. Ale czy to dziwne? W sumie nie. Dawno temu, kiedy świat wydawał się ogromny, a Moda na sukces dopiero wchodziła na antenę TVP1 – od skarcenia rodziców ważniejsze było udowodnienie kumplom odwagi i rzucenie kamykiem w szybę sąsiadki (co starzy mogą wiedzieć o podwórkowych układach i hierarchii). I tak samo dla ludzi pokroju Thor Heyerdahl, Robert Peary, Roald Amundsen czy Fridtjof Nansen życie u boku żony i rodzinna sielanka było marną wegetacją, tak samo odległe i błahe jak jakiekolwiek sankcje czekające Ciebie i mnie po powrocie do domu. Nie wytrzymywało porównania z życiem zdobywcy, pełnym przygód, wyzwań i zapierającymi dech momentami pełnymi chwały. Tylko wszystko to w przypadku wyżej wymienionych facetów odbyło się jakby w większym formacie niż w naszym (chociaż kto wie, wszystko przed nami). Słowem - w końcu Norwegowie zrehabilitowali się za Vidkuna Quislinga.

P.S. – Sądzę, że świat jest na tyle mały, że Bengt, który został na wyspie, mógł w końcu trafić na Richarda Alperta. To ten rejon Pacyfiku, co nie? A przecież wiadomo, że "Wyspa" się przemieszcza….
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones