Piotr Czerkawski

Wariacje Kunderowskie – żegnamy autora "Żartu"

Hotspot
/fwm/article/Wariacje+Kunderowskie+%E2%80%93+%C5%BCegnamy+autora+%22%C5%BBartu%22+FILMWEB-151467 Getty Images © Eamonn M. McCormack
Filmweb A. Gortych Spółka komandytowa
https://www.filmweb.pl/fwm/article/Labirynt+%C5%9Bwiadomo%C5%9Bci-120859
W NASTĘPNYM ODCINKU

Labirynt świadomości

Podziel się

Najcenniejsza w "Westworld" jest subtelność, z jaką serial porusza problemy granicy pomiędzy ludzkim a nieludzkim.

Seriale to literatura epicka naszych czasów. Podczas gdy kino często zatrzymuje się w pół kroku, one idą coraz dalej i wciąż przesuwają granicę tego, co w głównym nurcie dozwolone. Bywa, że sami boimy się tego, co czeka na nas w następnym odcinku.

***


Uwaga. Artykuł może zdradzać kluczowe momenty fabuły. 


W scenie otwierającej czołówkę "Westworld" widzimy słońce, które leniwie wznosi się ponad górzysty horyzont. To, co w pierwszym odruchu bierzemy za pocztówkowy obrazek, po chwili okazuje się lampą rzucającą światło na śnieżnobiały, nagi szkielet. Symboliczne intro Patricka Claira (twórcy m.in. czołówki "Detektywa") zgrabnie podsumowuje nowy serial HBO: w "Westworld" nic nie jest takie, jakie się wydaje.


Kandydat do tronu


Dla HBO nachodzą ciężkie czasy. Netflix ma się coraz lepiej, a sprawdzona "Gra o tron" zmierza ku niechybnemu końcowi – stąd konieczność znalezienia godnego następcy i uzupełnienia ramówki o świeży, murowany hicior. Kandydatem do tej roli okrzyknięto wszem wobec "Westworld" – serial, który trafia w gusta widzów tak celnie, że sprawia wrażenie napisanego według jakiegoś tajnego algorytmu. Pakiet mało subtelnych chwytów, które od lat stanowią wizytówkę HBO, to jedno. Tym razem postawiono jeszcze na wielkie nazwiska (Anthony Hopkins, Ed Harris), filmowy budżet (100 milionów dolarów!) i porywającą, labiryntową opowieść. Z jednej strony wszystko wskazuje na to, że historie świadomych androidów mają się świetnie; z drugiej – nie sposób zlekceważyć głosów, które zarzucają produkcji przewrotne wpadanie we własną pułapkę.

"Westworld"
nakreśla wizję niedalekiej przyszłości, w której zamożnemu, białemu mężczyźnie wiedzie się jeszcze lepiej niż dotychczas. Za 40 tys. dolarów można spędzić dzień w elitarnym parku rozrywki i do woli eksplorować alternatywny świat utrzymany w klimacie Dzikiego Zachodu. Gospodarzami gry są nieodróżnialne od ludzi androidy, służące urealnianiu doświadczeń gości, a w praktyce – zaspokajaniu ich najniższych instynktów. Z jednej strony obserwujemy więc zapętlone życiorysy robotycznych hostów, które są na przemian gwałcone i mordowane (kto bogatemu zabroni?), a z drugiej – śledzimy kulisy działania imponującego parku i poznajemy architektów oraz behawiorystów odpowiedzialnych za całe wątpliwe etycznie przedsięwzięcie. Powodzenie eksperymentu opiera się na resecie pamięci – dzięki temu androidy nie rozpamiętują wyrządzonych im krzywd i każdego ranka budzą się na nowo, posłusznie wracając na zaprogramowane dla nich ścieżki. Od początku wiadomo, że taki układ nie potrwa wiecznie i że dni szemranego biznesu są policzone, ale poza tym jednym nie możemy być pewni dosłownie niczego.

"Westworld" oparto na motywach identycznie zatytułowanego filmu sprzed ponad czterech dekad. Twórca pierwowzoru – pisarz i reżyser Michael Crichton – musiał wybitnie źle znosić wizyty w lunaparkach; zbuntowane androidy są przejawem tej samej obsesyjnej nieufności wobec technologii, którą widać w jego powieściowym "Parku Jurajskim". Produkcja HBO nie jest zresztą pierwszą próbą serialowej adaptacji SF na Dzikim Zachodzie; w 1980 roku CBS rozpoczęło emisję "Beyond Westworld", przy czym serię tę zdjęto z ekranu już po trzech odcinkach. Od tamtej pory wiele się zmieniło –pilota najnowszej wersji wypuszczono w niedzielny wieczór, a roztrąbiony debiut przyciągnął przed telewizory największą widownię, jaką odnotowano przez ostatnie trzy lata zmagań prywatnej stacji. Odbiorcy dostali to, czego najwyraźniej potrzebowali, czyli "Park Jurajski" w wersji 2.0 – bez dinozaurów, za to z androidami w kowbojskich kapeluszach. Duża w tym zasługa zgranego duetu twórców, Jonathana Nolana i Lisy Joy; także producenci – J.J. Abrams i Bryan Burk – mieli już wcześniej do czynienia z gatunkiem science fiction (dość wymienić "Zagubionych" czy "Fringe: Na granicy światów"). "Westworld" z "Zagubionymi" łączy zresztą wiele wspólnego – analogią nadrzędną wobec pomniejszych podobieństw wydaje się labiryntowy scenariusz, który wikła widza w splątany gąszcz zagadek. 

Labirynt dla hostów czy dla widzów?


U Crichtona sprawa jest prosta: za buntem robotów stoi złośliwy wirus. Serialem HBO rządzi zasada wyłożona już w samej czołówce – nic nie jest takie, jakie się pierwotnie wydaje. Uwięzione w fabularnych pętlach androidy stopniowo zyskują świadomość, ale ani my, ani korporacja Delos, ani one same nie mają pojęcia dlaczego. "Westworld" zmusza do snucia domysłów i budowania własnych teorii – kluczem do rozwikłania podstawowych tajemnic jest dostrzeżenie nielinearności i pewnej podwójności prezentowanej fabuły. Nic nie jest tu powiedziane wprost, a jednocześnie twórcy podsuwają wystarczająco dużo tropów, żeby uzbroić całą armię czuwających na Reddicie interpretatorów. Bardziej wprawiony widz będzie w stanie przewidzieć sporą część brawurowych twistów, a już na pewno poradzi sobie z tym mężny kolektyw internetowych tropicieli. W ten sposób największe zwroty akcji, w tym utożsamienie pozornie oddzielnych bohaterów i obnażenie kilku linii czasowych, zostały przepowiedziane już w okolicy drugiego odcinka. Mamy tu więc koncepcję pogoni za wskazówkami, która ma być angażująca sama w sobie, zwłaszcza że każda rozwiązana zagadka tylko zwalnia pole dla następnej tajemnicy. Ostatecznie labirynt, którego poszukują androidy, stanowi więc zgrabną metaforę doświadczenia zewnętrznego obserwatora, czyli widza. Jednocześnie jawne zaproszenie do zabawy sprawia, że granica między poronionymi teoriami fanów a prawdziwymi spoilerami okazuje się niepokojąco cienka. Jak przyznają sami twórcy "Westworld", podrzucanie kolejnych tropów to stąpanie po grząskim gruncie, zwłaszcza że rozwiązania zaproponowane w serialu nie opierają się na żadnym pierwowzorze. Paradoksalnie fandom "Gry o tron" czy "The Walking Dead" broni się przed spoilerami chętniej i skuteczniej niż widzowie, których zmuszono do własnych poszukiwań.

Z przewidywalności twistów uczyniono największy zarzut wobec "Westworld". Sama odnoszę wrażenie, że zwroty akcji miały raczej korespondować z metodą zyskiwania świadomości hostów, niż stanowić główną wartość serialu.
Rozalia Knapik
Z przewidywalności twistów uczyniono największy zarzut wobec "Westworld". Sama odnoszę wrażenie, że zwroty akcji miały raczej korespondować z metodą zyskiwania świadomości hostów, niż stanowić główną wartość serialu. Widz, podobnie jak android zamknięty w parku rozrywki, poznaje świat przedstawiony wyrywkowo, bez dostępu do pewnego szerszego obrazu. Odbiorcom stopniowo podsuwane są wskazówki, które ci mogą albo zignorować, albo wychwycić i zinterpretować. Trudno w tym przypadku mówić o fabularnych woltach wziętych z sufitu; narracją "Westworld" rządzi raczej subtelna dialektyka zasłaniania i odkrywania. Kto się domyślił, ten dotarł do centrum labiryntu samodzielnie; całą resztę i tak zaprowadzą tam za rękę. Ograniczona przewidywalność zwrotów akcji jest w pewien sposób zamierzona i wynika z założeń modelu telewizji angażującego widza. Z tych samych powodów twórcy rzucają fanom ochłapy informacji, prowadząc witrynę korporacji Delos czy umożliwiając im rozmowę ze zbuntowanym hostem przez portal discoverwestworld.com. Gdyby serial opierał się wyłącznie na ciągu twistów, rzeczywiście mielibyśmy do czynienia z rozczarowaniem roku; na szczęście oprócz labiryntowej struktury "Westworld" ma jeszcze całkiem sporo do zaoferowania.

W siatce znaczeń

Filozoficzne i moralne dylematy podawane są widzowi w patchworkowej formie, którą – jak wszystko w tym serialu – należy sobie samemu rozsupłać. Nie bez powodu "Westworld" posiłkuje się wątkami westernowymi, ironicznie obnażając umowność prostych dychotomii. Oprócz mrugnięć w stronę filmowego pierwowzoru mamy też odniesienia do "Parku Jurajskiego", literatury (Szekspir, "Alicja w Krainie Czarów", "Frankenstein"), sztuki ("Człowiek witruwiański", "Stworzenie Adama"), a nawet gier ("BioShock"). Wszystkie te smaczki skwapliwie wyłapują widzowie, dyskutując potem o konsekwencjach uruchomienia konkretnych intertekstów. Także klasyczne piosenki w aranżacjach na pianolę pojawiają się zazwyczaj w nieprzypadkowym kontekście ("Fake Plastic Trees", "Black Hole Sun", "The House of the Rising Sun" itd.). Problem pojawiłby się wtedy, gdyby opowieść rozpisana na znaczeniowej siatce prowadziła widza donikąd. Większość tych odniesień służy jednak spotęgowaniu wrażenia ułudy i sztuczności prezentowanego świata, przez którą prześwieca stale obecne drugie dno. Muzyka jest zresztą jednym z największych atutów "Westworld" – dotyczy to zarówno ścieżki dźwiękowej Ramina Djawadiego (znanego m.in. z "Gry o tron"), jak i wspomnianych hitów rozpisanych na pianolę. Każdemu resetowi narracji towarzyszy melodia wygrywana przez samowystarczalną maszynę, a powracający obraz sterowanych klawiszy prędzej czy później zmusza widza do refleksji. Czy pianista jest potrzebny do zaistnienia sztuki? Czy mechaniczny występ ustępuje w czymkolwiek obecności ludzkiego poruszyciela? Chyba najcenniejsza w "Westworld" jest owa subtelność, z jaką serial porusza problemy granicy pomiędzy ludzkim a nieludzkim. Najważniejsze pytania nie zostają jednak postawione wprost – miejsce ckliwych monologów zajmuje wymowna ikonografia.

Twórcy dużo lepiej radzą sobie z siłą pojedynczego obrazu niż z dłuższymi sekwencjami. Pierwszy sezon upłynął pod znakiem widowiskowych, ikonicznych ujęć. Nagie ciała hostów bezwolnie zwisające na laboratoryjnych krzesłach, mleczno-krwista plama rozkwitająca po scenie mordobicia czy Dolores przeciągająca się w łóżku w naiwnej gotowości na "nowy" dzień to obrazy znacznie bardziej sugestywne od przemów na temat (a)moralności eksperymentu Forda. I tak: wiele istotnych zagadnień zostaje przepracowanych wyłącznie w warstwie wizualnej. Na szczęście twórcy mają na tyle przyzwoitości, żeby nie serwować długiej tyrady na temat kolorów kapeluszy odwiedzających park gości. Pozostawienie pola do domysłu nie jest, wbrew pozorom, praktyką powszechną – wystarczy przypomnieć szwedzki serial "Prawdziwi", w którym każdy moralny dylemat dotyczący androidów należało wyłuszczyć w stosownej scenie konfrontacji. Nie jest też oczywiście tak, że w "Westworld" mamy do czynienia z ciągiem wizualno-konwersacyjnych perełek. Przykładowo, absolutnie zbędna scena orgii wydaje się wklejona tylko po to, żeby zaaplikować widzowi odpowiednią dawkę rozerotyzowanej golizny. W serialu nie brakuje też wątpliwych rozwiązań fabularnych, w tym abstrakcyjnej ucieczki zbuntowanych hostów z laboratorium czy też problematycznej kwestii organizacji samego parku (niby skąd goście wiedzą, kogo wolno im atakować?). Trzeba przy tym uczciwie przyznać, że podobne niedociągnięcia są wspólną domeną produkcji spod znaku science fiction, co jednak nie tłumaczy jeszcze wyraźnych dziur w serialowym scenariuszu.

Gwałtownych uciech i koniec gwałtowny

W centrum zainteresowań pierwszego sezonu "Westworld" tkwi kwestia rozbudzonej w sztucznym człowieku świadomości. Kulawa etyka biznesu opartego na zniewoleniu czujących, świadomych istot zostaje doszczętnie skompromitowana – w serialu to ludzie, a nie maszyny występują w roli bezdusznych potworów. Temat domniemanego nadejścia sztucznej inteligencji staje się coraz bardziej nośny; nie bez przyczyny bohaterowie najnowszego sezonu "Czarnego lustra" wymachują egzemplarzem książki o technologicznej osobliwości, co ma stanowić jawny ukłon w stronę teorii Kurzweila. Jednocześnie większość filmów i seriali, które dotykają tematu świadomości w maszynie, załatwia sprawę zachowawczo – androidy i komputery albo przebudzają się z dnia na dzień, albo w tajemniczy sposób zyskują dostęp do kolektywnej inteligencji. Twórcy "Westworld" idą o krok dalej i stawiają bardzo konkretne hipotezy dotyczące prezentowanego konceptu. Mechanizm wyswobodzenia nie zostaje umieszczony gdzieś na zewnątrz, ale w samej SI, która pnie się po szczeblach świadomościowej drabiny, a w zasadzie zyskuje zdolność autorefleksji dzięki zapętleniu własnego doświadczenia. W jednej ze scen Ford rozrysowuje piramidę, na której umieszcza trzy wspomniane w serialu elementy konieczne do wykształcenia samoświadomości: pamięć, improwizację i własny interes. Po finale sezonu można się zastanawiać, czy ostatnie, puste pole nie należy przypadkiem do sensotwórczego cierpienia. Ten koncept – podobnie jak przywołana w "Westworld" teoria bikameralnego umysłu Juliana Jaynesa – nie jest może doskonały, ale przynajmniej stanowi alternatywę dla standardowej ucieczki od tematu.

Jeszcze więcej problemów krąży w przestrzeni niedopowiedzeń, czasem wyłącznie pod postacią subtelnych sugestii. "Westworld" przewrotnie dyskutuje z przekonaniem, jakoby opowieści uczyły ludzkiej wrażliwości, i przypomina, że kto opowiada historię, ten ma władzę. Skoro Ford jest bogiem dla uwięzionych hostów, niewykluczone, że i ludzie odgrywają swoje życiorysy pod czyjeś dyktando. Nieważne, czy za nasze codzienne zmagania odpowiada boski, czy biologiczny autor (na przykład korporacyjno-polityczna machina) – pod tym względem niewiele różnimy się od androidów z serialowego parku rozrywki.
34