Piotr Czerkawski

Wariacje Kunderowskie – żegnamy autora "Żartu"

Hotspot
/fwm/article/Wariacje+Kunderowskie+%E2%80%93+%C5%BCegnamy+autora+%22%C5%BBartu%22+FILMWEB-151467 Getty Images © Eamonn M. McCormack
Filmweb A. Gortych Spółka komandytowa
https://www.filmweb.pl/fwm/article/Wywiad%3A+Martin+McDonagh+i+Brendan+Gleeson+opowiadaj%C4%85+nam+o+filmie+%22Duchy+Inisherin%22-149266
WYWIAD

Trzeba zabić tę przyjaźń. Rozmawiamy z twórcami filmu "Duchy Inisherin"

Podziel się

Czy artysta, który chce tworzyć ponadczasowe dzieła, może być jednocześnie sympatycznym człowiekiem? Jak najlepiej zakończyć związek? Czy da się zachować powagę w teatrze absurdu? Odpowiedzi szukajcie w rozmowie Łukasza Muszyńskiego z autorami wielokrotnie nagradzanego filmu "Duchy Inisherin", który w ostatni piątek trafił do polskich kin: reżyserem i scenarzystą Martinem McDonaghem, a także odtwórcą jednej z głównych ról Brendanem Gleesonem.             

***

Martin, po sukcesie "Trzech billboardów za Ebbing, Missouri" dostałeś zapewne dziesiątki ofert pracy. Założę się, że gdybyś tylko chciał, mógłbyś nakręcić wielki hollywoodzki projekt za wywrotkę dolarów. Mimo to zdecydowałeś się pozostać wierny formule kina autorskiego.

Martin McDonagh: Zupełnie nie czuję ciśnienia, aby kręcić wysokobudżetowe widowiska. Najchętniej w ogóle nic bym nie robił. Nie ukrywam zresztą, że w trakcie pięcioletniej przerwy między "Billboardami" a "Duchami Inisherin" zbijanie bąków było jednym z moich głównych zajęć. Wychodzę jednak z założenia, że jeśli robię coś, co sprawia mi frajdę, chcę mieć nad tym pełną kontrolę. Potrzebuję wolności, aby nakręcić dokładnie taki film, jaki sobie wymarzyłem. Dlatego też nie planuję przeprowadzki do Hollywood. Swoją drogą z technicznego punktu widzenia "Duchy" są filmem hollywoodzkim - trzy czwarte budżetu wyłożyła fabryka snów. Nie mam nic przeciwko systemowi studyjnemu. Lubię jednak pracować na własnych warunkach. Nawet gdyby "Trzy billboardy" okazały się klapą, nie zmieniłbym swojej filozofii zawodowej.

"Duchy Inisherin" wydają się naturalną kontynuacją twojej dotychczasowej artystycznej drogi. Raz jeszcze zaserwowałeś widzom mroczną tragikomedię, po której nigdy do końca nie wiadomo, czego się spodziewać.

MMcD: Od samego początku chciałem nakręcić prostą, przeraźliwie smutną opowieść o rozstaniu. Trik polegał jednak na tym, że miało to być rozstanie pary zaprzyjaźnionych facetów. Z czasem historia zaczęła obrastać w kolejne warstwy. Postanowiłem na przykład ujawnić powody, dla których bohater Brendana, Colm, decyduje się zakończyć przyjaźń ze swoim starym towarzyszem. W pierwszej wersji scenariusza jego motywacja do samego końca pozostawała zagadką. Dopiero druga wersja tekstu dała widzom wgląd w psychikę postaci. Dzięki temu publika miała szansę zrozumieć Colma, a może nawet utożsamić się z nim w równym stopniu co z bohaterem Colina Farrella.

Brendan Gleeson: Po lekturze pierwszej wersji powiedziałem Martinowi, że nie potrafię wyczuć w tej historii serca. Tak bardzo doskwierał mi fakt, że pobudki Colma cały czas są wielką niewiadomą. Nie byłem w stanie objąć rozumem, dlaczego ten gość decyduje się na tak drastyczne kroki, aby odciąć się od starego przyjaciela. Razem z Martinem odbyliśmy parę długich rozmów na ten temat. Potem przyszła nowa wersja, w której pojawił się wątek artystycznych aspiracji bohatera. To dało mi zupełnie nową perspektywę. Choć zdjęcia do filmu dawno się zakończyły, rozterki Colma wciąż we mnie siedzą. Ostatnio nagminnie spieram się z moją żoną Mary o to, czy sztuka może być wystarczającym uzasadnieniem dla tak ekstremalnych zachowań.



Ciekawi mnie, czy sami doświadczyliście kiedyś brutalnego rozstania.

BG: Mam na koncie dwie takie historie. Obie z zamierzchłych czasów. Jestem w końcu żonaty od 40 lat. Za każdym razem próbowałem zakończyć z kimś relację w uprzejmy, elegancki sposób. Skutek był jednak taki, że zacząłem wysyłać sprzeczne sygnały. Sprawy przeciągały się. W obu przypadkach finał był dość okrutny. Dziś wiem, że lepiej było powiedzieć wprost: to koniec, nie ma o czym rozmawiać, pogódźmy się z tym. Podoba mi się, że mężczyźni w "Duchach" nie boją się mówić o swoich emocjach. Colm podejmuje przecież kilka prób wytłumaczenia bohaterowi Colina, Pádraicowi, dlaczego nie chce dłużej się z nim kumplować. Mówi mu: potrzebuję przestrzeni, nie mogę każdego dnia chodzić do pubu i marnować życia. To wszystko sprawiłoby, że znienawidziłbym cię. Dlatego muszę skończyć tę relację. Przepraszam. Pádraic nie potrafi tego jednak zaakceptować. Nie chce przyjąć do wiadomości, że jedyne, czego Colm pragnie, to grać na cholernych skrzypcach.

MMcD: Właśnie dlatego incydent z nożycami był nieunikniony. To najbardziej logiczne rozwiązanie. Kto z nas nie postąpiłby podobnie?  

Brendan Gleeson wybucha gromkim śmiechem.


BG: Właśnie o tę scenę ciągle kłócę się z żoną.

MMcD: Pamiętam doskonale moment, gdy ją wymyśliłem. Pádraic i Colm odbyli już dwie rozmowy z cyklu "nie chcę dłużej być twoim przyjacielem". Co powinno się teraz wydarzyć? No tak, to przecież oczywiste - Colm utnie sobie palec. Widz zacznie się zastanawiać: co się, do kur… nędzy, właśnie stało? W jakim kierunku zmierza ta historia?  

Czy waszym zdaniem artysta, który ma ambicje, by tworzyć ponadczasowe dzieła, może być jednocześnie sympatycznym człowiekiem?


MMcD: My dwaj jesteśmy całkiem sympatyczni. W świadomości kinomanów funkcjonuje jednak stereotyp reżysera będącego bezwzględnym dupkiem. Nie sądzę, aby taki zestaw cech charakteru mógł w jakikolwiek sposób sprzyjać sztuce.

BG: Zgadzam się z tobą w stu procentach.

MMcD: Najlepsze filmy są efektem współpracy na linii reżyser-scenarzysta-aktorzy. Nie potrafię sobie wyobrazić, w jaki sposób reżyser-dupek byłby w stanie wpłynąć pozytywnie np. na grę aktorską.

BG: W branży nie  brakuje jednak ludzi, którym wydaje się, że reżyser powinien być pociągającym za sznurki demiurgiem. Mdli mnie, gdy słyszę opowieści o filmowcach, którzy próbują manipulować swoimi aktorami. Starają się na przykład wzniecić poza planem konflikt, aby ekranowa konfrontacja wypadła bardziej przekonująco. Takie działania nie prowadzą jednak do niczego konstruktywnego. Świadczą jedynie o tym, że reżyser nie znosi ludzi. Kluczem do sukcesu jest współpraca i talent negocjacyjny. Martin nie zamyka się na pomysły reszty ekipy. Nie próbuje nigdy udowodnić, że zna się na wszystkim najlepiej. Przede wszystkim jednak ma niesamowitą etykę pracy i najwięcej wymaga od samego siebie. Wracając do twojego pytania: jestem w stanie wiele wybaczyć ludziom, którzy ciężko pracują i starają się wnieść jakość do wspólnego dzieła, jakim jest film. Jeśli jednak efekty twojej pracy są bezwartościowe, a ty jesteś wrednym gnojem, nie mamy o czym rozmawiać.

Getty Images © Todd Williamson


Brendan, z tego, co przed chwilą powiedziałeś, wnioskuję, że Martin nie próbował izolować cię na planie od Colina Farrella. Być może jednak sami uznaliście, że będziecie trzymać się na dystans, aby uwiarygodnić zatarg między waszymi postaciami?

BG: Rozmawialiśmy o tym z Colinem tuż przed rozpoczęciem zdjęć. Jak pewnie wiesz, poznaliśmy się na planie debiutanckiego filmu Martina, "Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj". To była niesamowita współpraca. Od tego czasu jesteśmy dobrymi kumplami. Colin jest świetnym gościem, a przy tym ambitnym, nieustraszonym aktorem. Obaj od razu doszliśmy do wniosku, że nie ma potrzeby, byśmy trzymali się od siebie z daleka między ujęciami. Oczywiście na planie zdarzały się chwile, gdy do nikogo się nie odzywałem, bo musiałem się skupić. Z kolei Colin miał sporo wyczerpujących psychicznie scen. Dbałem wówczas o to, by nie naruszać jego strefy komfortu i pozwolić mu w spokoju ochłonąć.  

Wasz film, choć smutny, obfituje w zabawne momenty rodem z teatru absurdu. Czy na planie zdarzały się sytuacje, gdy mieliście problem z zachowaniem powagi?

MMcD: Przed rozpoczęciem zdjęć zawsze zbieram obsadę na trwające kilka tygodni próby stolikowe. Pierwszego dnia dialogi mogą wydawać się zabawne. Im dłużej jednak aktorzy obcują z tekstem, tym oczywistsze staje się, że sytuacje, w które wikłają się ich bohaterowie, wcale nie są dowcipne. Widzom wydaje się, że oglądają komedię. Jednak z punktu widzenia postaci jest to czysty dramat.

BG: Zawsze, kiedy czytam po raz pierwszy nowy tekst Martina, śmieję się do łez. Nie żartuję. Gdy jednak spotykam się na próbie z innymi aktorami, perspektywa zmienia się w mgnieniu oka. Zdaję sobie wówczas sprawę, że za fasadą dziwacznej komedii kryje się coś bardzo prawdziwego i bolesnego. Aby oddać tę prawdę na ekranie, musisz grać na serio. Zachowujesz więc pełną powagę, starasz się dotrzeć do sedna materii i w efekcie niemal zapominasz o całym absurdzie sytuacyjnym. Świat, który zrodziła pokręcona wyobraźnia Martina, wciąga cię bez reszty.

Brendan, w przyszłym roku zobaczymy cię w kontynuacji "Jokera" u boku Joaquina Phoeniksa i Lady Gagi. Reżyser Todd Phillips zapowiedział, że nowy film ma być musicalem. Czy do twoich aktorskich zadań będzie należało śpiewanie?


BG: Któż to wie…

MMcD: Może nam coś teraz zagrasz?

BG: Mogę zagrać ci na nerwach, cwaniaczku. Z Joaquinem mieliśmy już okazję spotkać się dwie dekady temu na planie "Osady". Jeśli chodzi o "Jokera", jego rola była jedną z najniezwyklejszych kreacji, jakie kiedykolwiek widziałem na ekranie. Po seansie długo nie mogłem wyjść z podziwu: oto w Hollywood powstał film będący zarówno artystyczną sensacją jak i nieprawdopodobnym hitem kasowym. Nagle okazało się, że na całym świecie są miliony ludzi utożsamiających się z tytułowym antybohaterem. Kiedy więc otrzymałem propozycję zagrania w sequelu, nie wahałem się ani chwili.

Getty Images © John Phillips


Z Martinem również znacie się od blisko od dwudziestu lat. Po raz pierwszy pracowaliście przy nagrodzonym Oscarem krótkometrażowym "Sześciostrzałowcu" z 2004 roku. Jak bardzo zmieniliście się od tego czasu?  

MMcD: Przede wszystkim staliśmy się starymi dziadami. Nikomu tego nie polecam. Pamiętam, że gdy kręciłem "Sześciostrzałowca", byłem potwornie stremowany i nie do końca wiedziałem, co robię. Brendan pomógł mi jednak przez to przebrnąć.    

Brendan Gleeson robi zdziwioną minę.

MMcD: No co? Przecież tak było. Gdy wracam wspomnieniami do tamtych czasów, pamiętam  głównie strach i nerwy. Przy "Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj" nie byłem jeszcze oazą spokoju, ale starałem się przygotować do zdjęć najlepiej, jak potrafiłem. Wydaje mi się, że naprawdę komfortowo czułem się dopiero przy "Duchach". W pełni wiedziałem bowiem, jaki efekt chcę osiągnąć. Nerwy i niepewność nie są jednak złe. Stanowią integralny element procesu twórczego.

BG: Zanim spotkaliśmy się na planie "Sześciostrzałowca", oglądałem w teatrze sztuki Martina. Byłem pod ich ogromnym wrażeniem i z ekscytacją czekałem na naszą współpracę. Wątpliwości wzbudzała we mnie jedynie makabryczna śmierć króliczka. Bałem się, że przekroczymy granicę dobrego smaku. Postanowiliśmy przegadać temat w trakcie kolacji. Choć nasz posiłek nie zasłużyłby  na gwiazdkę Michelina, będę go pamiętał do końca życia. Właśnie wtedy zrozumiałem bowiem, że w ostatecznym rozliczeniu cała twórczość Martina traktuje o miłości. W jego historiach dzieją się straszne rzeczy, to prawda. Martin nie brzydzi się jednak swoimi bohaterami. Wręcz przeciwnie, zawsze stara się ich zrozumieć. Myślę, że "Duchy" są bodaj najbardziej humanistycznym dziełem w całej jego karierze.

MMcD: Przemoc, zagrożenie i absurd sytuacyjny są zasłoną dymną. Magiczną sztuczką mającą zapewnić rozrywkę. Naprawdę chodzi jednak o miłość.   
6