W różnych latach twórcza aktywność
Stawińskiego w tych dziedzinach była różna, a nie wyczerpują one jeszcze wszystkich jego zawodowych zainteresowań. Sam przyznaje, że zawsze drażniły go wszelkie próby zaszufladkowania. "Po ukazaniu się mej pierwszej powieści
"Herkulesy" zaliczono mnie do pisarzy młodzieżowych, specjalność: studenci" - pisał. - "Po
"Tajemnicy maszynisty Orzechowskiego" stałem się literatem od spraw kolei; po realizacji filmowej mych czterech opowiadań mianowano mnie scenarzystą, a nawet protekcjonalnie i pochlebnie "polskim
Zavattinim". Nie chciałem być polskim ani włoskim
Zavattinim, a w ogóle nie myślałem pozostać tylko scenarzystą, a więc dostawcą literackiego surowca dla filmu". I nie pozostał. Zacząłem dorywczo kręcić filmy" - dodaje w innym miejscu
"Notatek scenarzysty". Jednak - scenarzysty. Bo to chyba nie przypadek, że właśnie takim tytułem opatrzył
Stawiński dwa tomy swych wspomnień i refleksji z lat 1955-1979.
Jako pisarz zadebiutował w 1953 roku
"Herkulesami", mocno jeszcze skąpaną w socrealistycznym sosie powieścią z życia studentów nowo wówczas powstałej Akademii Medycznej w Białymstoku. Opublikowane w 1955 roku w "Życiu Literackim" opowiadanie
"Tajemnica maszynisty Orzechowskiego" stało się podstawą pierwszego scenariusza Stawińskiego. Sukces
"Człowieka na torze" Andrzeja Munka rozpoczął jego coraz ściślejsze związki z kinem. To w oparciu o jego scenariusze powstały tak wybitne filmy szkoły polskiej jak
"Kanał" Wajdy, potem nowela w międzynarodowej
"Miłości dwudziestolatków",
"Eroica" i
"Zezowate szczęście" Munka. Już tutaj udowodnił
Stawiński swoją wszechstronność. Bo jeśli mówi się o romantycznych i racjonalistycznych tendencjach tego nurtu, warto pamiętać, że łączy je nazwisko jednego scenarzysty. Przekonał też, że nie obawia się spraw dużych, wielkich nawet, przedstawiając tragedię dogorywającego powstania w
"Kanale", gorzki rozrachunek z mitem bohaterszczyzny w
"Eroice" i dzieje wiecznie spóźniającego się karierowicza-konformisty na tle niedawnej przeszłości w
"Zezowatym szczęściu".
Ale równie ważne jest to, że każdemu ze swych tekstów potrafił
Stawiński nadać zdecydowanie osobny charakter, wyraźną tonację, różnicować jego stronę intelektualną i uczuciową. Nie zapominał jednocześnie o tym, co cechuje prawdziwego profesjonalistę: o precyzyjnej dramaturgii, zajmującej narracji, żywym tempie. Dobrze także czuł - i potrafił wykorzystać - specyfikę różnych filmowych konwencji i gatunków. Był scenarzystą paradokumentalnego
"Zamachu" Passendorfera, sensacyjnego
"Dezertera" Lesiewicza, obyczajowej
"Historii współczesnej" Jakubowskiej.
Wszystkie jego scenariusze miały jeszcze jeden walor: żywe, plastyczne, wielowymiarowe postacie, znakomity materiał dla aktorów. Nic więc dziwnego, że właśnie w filmach "napisanych" przez
Stawińskiego swe najlepsze filmowe kreacje stworzyli
Kazimierz Opaliński (
"Człowiek na torze"),
Tadeusz Janczar i
Teresa Iżewska (
"Kanał"),
Kazimierz Rudzki i
Edward Dziewoński (
"Eroica"),
Bogumił Kobiela (
"Zezowate szczęście"). A jak umiejętnie różnicował
Stawiński charaktery tam, gdzie nie wprowadzał głównego bohatera, ale operował pewną zbiorowością! Nawet wtedy każdej postaci pozwalał zachować nie narzucającą się, ale wyraźną indywidualność. Wystarczy przypomnieć chłopców i dziewczęta z filmu
Passendorfera, gdzie przecież nie tyle ludzie byli ważni, co sprawa - rekonstrukcja przygotowań i przebiegu zamachu na generała Kutscherę, zwanego "katem Warszawy". Mimo to sylwetek młodych bohaterów nie sposób zapomnieć - Czarnego
Andrzeja Maya, Rysia
Wojciecha Siemiona, Marka
Tadeusza Łomnickiego, Marty
Bożeny Kurowskiej, Krysi
Grażyny Staniszewskiej... Uwikłanych w sprawy miłości, strachu, nienawiści. Kryjących lęk pod maską wisielczego czasem humoru, a pragnienie przetrwania tuszujących brawurowym ryzykanctwem.
I tak pojawił się w naszym kinie pierwszy zawodowy scenarzysta, jak określano
Stawińskiego już na początku lat 60. Ale właśnie wtedy jego nazwisko praktycznie przestało pojawiać się w filmowych czołówkach pod hasłem "scenariusz". A jeśli już - dotyczyło to nielicznych adaptacji utworów innych pisarzy: Sienkiewicza (
"Krzyżacy"), Turgieniewa (
"Zabijaka"), Puszkina (
"Poczmistrz").
Stawiński natomiast pióro zamienił na kamerę. Więcej nawet. Pociągnął za sobą innych. Publikując głośny artykuł "o wyzysku pisarza w przemyśle filmowym", o niedocenianiu jego roli i pozycji, wywołał zjawisko nazwane buntem scenarzystów. Jego zdanie podzielili także współpracujący z filmem
Aleksander Ścibor-Rylski i
Józef Hen. Postanowili spróbować swych sił jako reżyserzy.
Debiut
Stawińskiego jako reżysera wielu rozczarował, a przynajmniej spowodował pewną konsternację. Spodziewano się, że
Stawiński powie coś mocno i serio. W końcu pisano o nim nawet "sam jeden starcza za całą polską szkołę filmową". Tymczasem przedstawił zgrabną komedię obyczajową o przedmałżeńskich perypetiach trzech młodych par. Próba odmitologizowania tajemniczego pokolenia ówczesnych dwudziestolatków, jak chcieli niektórzy? To chyba jednak ideologia dopisywana na siłę. "Dokument socjologiczny z życia współczesnej młodzieży", jak określał swój utwór sam
Stawiński? Też chyba na wyrost. Bo czegokolwiek by się w filmie doszukiwano, pozostał on po prostu w miarę zabawnym, sympatycznym obrazkiem (dobrym w warstwie spostrzeżeń obyczajowych, umiejętnie podpatrzonych sytuacji, realiów) o sympatycznych ludziach w świecie, który też wcale nie jest taki zły. W ton trochę sentymentalnej, trochę naiwnej zabawy trafnie wpisali się dobrze prowadzeni przez
Stawińskiego aktorzy. Dziś to prawdziwa przyjemność zobaczyć znowu "
Poli Raksy śliczną twarz", delikatną urodę szalenie modnej wówczas
Teresy Tuszyńskiej,
Zbigniewa Dobrzyńskiego jako twardego mężczyznę o czułym sercu... A rola
Zbigniewa Cybulskiego jako podstarzałego kawalera-niedorajdy pozostaje prawdziwym majstersztykiem.
Trzeba przyznać, że
"Rozwodów nie będzie" dobrze przetrwało próbę czasu. O kolejnych filmach
Stawińskiego powiedzieć tego już nie można. Pozostał przy tematyce młodzieżowej.
"Pingwin" to kolejne rzetelne studium obyczajowo-psychologiczne z bohaterem dwudziestolatkiem, zakompleksionym, a jednocześnie upozowanym na wzór niezłomnego rycerza, który walczy (w przenośni i dosłownie) o ukochaną. Zdecydowanie za dużo dobrego usiłował zmieścić
Stawiński w tym chłopcu, by postać pozostała wiarygodna. Za dużo dydaktyki znalazło się w całej historii, by mogła naprawdę przejąć. Zresztą, jak tu uwierzyć w miłość wielką i bez granic, skoro o obiekcie tej miłości jeden z krytyków oględnie napisał: "Ładna, ale raczej sztywna". Zaryzykował bowiem
Stawiński powierzając główną rolę kobiecą bardzo popularnej w tamtych latach piosenkarce
Krystynie Konarskiej (tej od "Jesiennego pana"), która, niestety, przed kamerą okazała się zupełnie bezradna. Próbował więc ratować sytuację, dając filmowej Baśce głos
Kaliny Jędrusik. To ją słyszymy z ekranu. Ale i ten zabieg nie wystarczył, by w dość martwą historię tchnąć życie.
Młodzi są także bohaterami filmu zrealizowanego wspólnie z żoną,
Heleną Amiradżibi,,Helena Amiradżibi,
"Kto wierzy w bociany" - o pierwszym uczuciu dwojga zbuntowanych nastolatków, nieobliczalnego, porywczego chłopca i dziewczyny coraz bardziej zmęczonej jego zaborczością. Również z
Heleną Amiradżibi,,Helena Amiradżibi podpisał
Stawiński film
"Przedświąteczny wieczór", pseudopoetycką i zdecydowanie manieryczną opowieść o poszukiwaniu wymarzonej kobiety - z pogranicza jawy i snu, marzeń i rzeczywistości. Ten sposób opowiadania okazał się
Stawińskiemu zupełnie obcy, wrócił więc do realnego świata. W dwóch kolejnych filmach przedstawił życiowe remanenty czterdziestoletniego mężczyzny (
"Godzina szczytu") i trzydziestoletniej kobiety (
"Urodziny Matyldy"). Solidnie, poprawnie, bez większych potknięć, ale i bez większych wzlotów. Oba filmy pozostawiały przy tym dość dziwne wrażenie; jakby scenarzysta - czyli sam
Stawiński - i reżyser nie do końca byli ze sobą zgodni, lecz starali się pójść na wzajemne ustępstwa.
Sam twórca po latach tak wspominał swoje reżyserskie doświadczenia: "Nagle z milkliwego samotnika przemianowałem się w kierownika sporej ekipy. Z ciszy gabinetu wpadałem w hałas hali zdjęciowej czy też śródmiejskiej ulicy. Z łagodnego z natury marzyciela zmieniłem się w postać władczą, wydającą stanowcze polecenia i zdolną do głośnych wymyślań. Niestety, szybko mnie to znudziło. Okazało się, że chałupnictwo jest moim przeznaczeniem".
W latach 70. wrócił więc do tego, co było mu zdecydowanie bliższe i skupił się na scenopisarstwie. I osiągał znów sukcesy niezaprzeczalne. Choćby
"Pułkownik Kwiatkowski" w reżyserii
Kazimierza Kutza, tragikomiczna opowieść o pewnej mistyfikacji, zainspirowana autentyczną historią z 1945 roku. Dokonał tu rzeczy, wydawałoby się, niemożliwej - "umiał ukazać jeden z najstraszliwszych okresów w naszym życiu tak, żeby to było śmiesznie opowiedziane, a straszno się robiło na duszy", jak napisał
Ernest Bryll.
Pisywał
Stawiński teksty najrozmaitsze: biograficzne (serial
"Wielka miłość Balzaka"), przygodowo-historyczne (
"Ojciec królowej"), komediowe (
"Bo oszalałem dla niej"). Spośród scenariuszy dotyczących współczesności na szczególną uwagę zasługuje
"Bilet powrotny", zrealizowany przez
Ewę i
Czesława Petelskich. Opierając się na prawdziwej historii, którą w kształcie literackim zamknął w opowiadaniu
"I będzie miał dom", pokazał
Stawiński prawdziwy pazur: ostrość spojrzenia, drapieżność. Historii żałosnej wyprawy chłopki za ocean, po pieniądze na dom dla syna, nadał wymiar prawdziwie tragiczny.
Anna Seniuk zaś znalazła w scenariuszu materiał na bodaj najlepszą ze swych filmowych ról - prostej kobiety, którą ślepa macierzyńska miłość prowadzi do zbrodni.
Spróbował też
Stawiński wrócić po latach do dawnych bohaterów: Piszczyka w
"Obywatelu Piszczyku" Andrzeja Kotkowskiego i Dzidziusia w
"Strasznym śnie Dzidziusia Górkiewicza" Kazimierza Kutza. Stanąć wobec legendy filmów
Munka? Nie lada odwagi wymagał podobny krok. Tym bardziej, że sam
Stawiński tę konfrontację sprowokował. I w obu przypadkach nasuwało sie pytanie: czy było warto? Trudno o odpowiedź jednoznaczną. Jednak można zauważyć, że chęć do konfrontacji teraźniejszości z przeszłością, pamięci z prawdą, mitu z rzeczywistością jest dla
Stawińskiego bardzo charakterystyczna. Przecież także
"Pogoń za Adamem", najpierw w powieści, potem w filmie
Jerzego Zarzyckiego, była opowieścią o bohaterach
"Kanału" po latach. O tych, którzy przeżyli, ale wciąż żyją ze świadomością klęski. Podwójnej, bo także osobistej.
Wojna pozostała tematem
Stawińskiemu najbliższym. Jak zresztą może być inaczej w przypadku człowieka z jego życiorysem - Gimnazjum im. Księcia Józefa Poniatowskiego, Szkoła Podchorążych Rezerwy Łączności w Zegrzu, przez całą okupację Armia Krajowa, powstanie warszawskie (jako dowódca kompanii), rok służby w II Korpusie we Włoszech pod dowództwem generała Andersa... W iluż bohaterach jego scenariuszy i książek można było znaleźć elementy tej biografii.
Stawiński sięgał do wojennych doświadczeń własnych i swego pokolenia.
W
"Akcji pod Arsenałem", filmie poświęconym Szarym Szeregom, mógł przywrócić naszej pamięci to, co przez lata było jej odbierane. Przecież jeszcze przy
"Zamachu" nie mógł ani słowem wspomnieć, kto zorganizował i przeprowadził akcję, a pseudonimy bohaterów, harcerzy Szarych Szeregów, musiał zmieniać na fikcyjne. Mimo to od dwóch szczególnie czujnych politycznie członków komisji kolaudacyjnej
"Zamach" otrzymał stopień zero (przy obowiązującej skali od 1 do 5!) za reakcyjne treści. Pisząc scenariusz dla
Jana Łomnickiego, nie musiał już niczego pomijać, tuszować, konfabulować. Podobnie w
"Godzinie W", opowiadającej o pierwszych godzinach powstania warszawskiego. Rzetelność dokumentalna, dbałość o oddanie realiów okupacyjnej codzienności, wstrzemięźliwy komentarz do zdarzeń, które same wiele znaczą, to nie jedyne zalety tekstów Stawińskiego. Udało mu się jednocześnie przekonać, że młodzi z Szarych Szeregów to nie figury z narodowego muzeum martyrologii czy martwych lekcji historii. Umiał pokazać ich od najbardziej ludzkiej strony.
Filmy
Łomnickiego i
Morgensterna miały wymiar wyraźnie heroiczny, w dobrym znaczeniu tego słowa. Bardziej kameralne spojrzenie zaproponował
Stawiński w
"Urodzinach młodego warszawiaka" (reż.
Ewa i
Czesław Petelscy), śledząc dojrzewanie młodego bohatera w ciągu lat 1938-1944. Najnowszy film wg scenariusza
Stawińskiego,
"Jutro idziemy do kina" Michała Kwiecińskiego, okazał się natomiast nostalgicznym powrotem pisarza do lat młodości, kiedy wszystko wydawało się jeszcze piękne i proste. "Przeszłość to właśnie dziś, tylko cokolwiek dalej". Tak mówił poeta.
Stawiński pozwala zrozumieć jego słowa.
MACIEJ MANIEWSKI