KINO: Jerzy Stefan Stawiński. Pisarz, scenarzysta, reżyser

Kino /
https://www.filmweb.pl/news/KINO%3A+Jerzy+Stefan+Stawi%C5%84ski.+Pisarz%2C+scenarzysta%2C+re%C5%BCyser-39532
W różnych latach twórcza aktywność Stawińskiego w tych dziedzinach była różna, a nie wyczerpują one jeszcze wszystkich jego zawodowych zainteresowań. Sam przyznaje, że zawsze drażniły go wszelkie próby zaszufladkowania. "Po ukazaniu się mej pierwszej powieści "Herkulesy" zaliczono mnie do pisarzy młodzieżowych, specjalność: studenci" - pisał. - "Po "Tajemnicy maszynisty Orzechowskiego" stałem się literatem od spraw kolei; po realizacji filmowej mych czterech opowiadań mianowano mnie scenarzystą, a nawet protekcjonalnie i pochlebnie "polskim Zavattinim". Nie chciałem być polskim ani włoskim Zavattinim, a w ogóle nie myślałem pozostać tylko scenarzystą, a więc dostawcą literackiego surowca dla filmu". I nie pozostał. Zacząłem dorywczo kręcić filmy" - dodaje w innym miejscu "Notatek scenarzysty". Jednak - scenarzysty. Bo to chyba nie przypadek, że właśnie takim tytułem opatrzył Stawiński dwa tomy swych wspomnień i refleksji z lat 1955-1979.

Jako pisarz zadebiutował w 1953 roku "Herkulesami", mocno jeszcze skąpaną w socrealistycznym sosie powieścią z życia studentów nowo wówczas powstałej Akademii Medycznej w Białymstoku. Opublikowane w 1955 roku w "Życiu Literackim" opowiadanie "Tajemnica maszynisty Orzechowskiego" stało się podstawą pierwszego scenariusza Stawińskiego. Sukces "Człowieka na torze" Andrzeja Munka rozpoczął jego coraz ściślejsze związki z kinem. To w oparciu o jego scenariusze powstały tak wybitne filmy szkoły polskiej jak "Kanał" Wajdy, potem nowela w międzynarodowej "Miłości dwudziestolatków", "Eroica" i "Zezowate szczęście" Munka. Już tutaj udowodnił Stawiński swoją wszechstronność. Bo jeśli mówi się o romantycznych i racjonalistycznych tendencjach tego nurtu, warto pamiętać, że łączy je nazwisko jednego scenarzysty. Przekonał też, że nie obawia się spraw dużych, wielkich nawet, przedstawiając tragedię dogorywającego powstania w "Kanale", gorzki rozrachunek z mitem bohaterszczyzny w "Eroice" i dzieje wiecznie spóźniającego się karierowicza-konformisty na tle niedawnej przeszłości w "Zezowatym szczęściu".

Ale równie ważne jest to, że każdemu ze swych tekstów potrafił Stawiński nadać zdecydowanie osobny charakter, wyraźną tonację, różnicować jego stronę intelektualną i uczuciową. Nie zapominał jednocześnie o tym, co cechuje prawdziwego profesjonalistę: o precyzyjnej dramaturgii, zajmującej narracji, żywym tempie. Dobrze także czuł - i potrafił wykorzystać - specyfikę różnych filmowych konwencji i gatunków. Był scenarzystą paradokumentalnego "Zamachu" Passendorfera, sensacyjnego "Dezertera" Lesiewicza, obyczajowej "Historii współczesnej" Jakubowskiej.

Wszystkie jego scenariusze miały jeszcze jeden walor: żywe, plastyczne, wielowymiarowe postacie, znakomity materiał dla aktorów. Nic więc dziwnego, że właśnie w filmach "napisanych" przez Stawińskiego swe najlepsze filmowe kreacje stworzyli Kazimierz Opaliński ("Człowiek na torze"), Tadeusz Janczar i Teresa Iżewska ("Kanał"), Kazimierz Rudzki i Edward Dziewoński ("Eroica"), Bogumił Kobiela ("Zezowate szczęście"). A jak umiejętnie różnicował Stawiński charaktery tam, gdzie nie wprowadzał głównego bohatera, ale operował pewną zbiorowością! Nawet wtedy każdej postaci pozwalał zachować nie narzucającą się, ale wyraźną indywidualność. Wystarczy przypomnieć chłopców i dziewczęta z filmu Passendorfera, gdzie przecież nie tyle ludzie byli ważni, co sprawa - rekonstrukcja przygotowań i przebiegu zamachu na generała Kutscherę, zwanego "katem Warszawy". Mimo to sylwetek młodych bohaterów nie sposób zapomnieć - Czarnego Andrzeja Maya, Rysia Wojciecha Siemiona, Marka Tadeusza Łomnickiego, Marty Bożeny Kurowskiej, Krysi Grażyny Staniszewskiej... Uwikłanych w sprawy miłości, strachu, nienawiści. Kryjących lęk pod maską wisielczego czasem humoru, a pragnienie przetrwania tuszujących brawurowym ryzykanctwem.

I tak pojawił się w naszym kinie pierwszy zawodowy scenarzysta, jak określano Stawińskiego już na początku lat 60. Ale właśnie wtedy jego nazwisko praktycznie przestało pojawiać się w filmowych czołówkach pod hasłem "scenariusz". A jeśli już - dotyczyło to nielicznych adaptacji utworów innych pisarzy: Sienkiewicza ("Krzyżacy"), Turgieniewa ("Zabijaka"), Puszkina ("Poczmistrz"). Stawiński natomiast pióro zamienił na kamerę. Więcej nawet. Pociągnął za sobą innych. Publikując głośny artykuł "o wyzysku pisarza w przemyśle filmowym", o niedocenianiu jego roli i pozycji, wywołał zjawisko nazwane buntem scenarzystów. Jego zdanie podzielili także współpracujący z filmem Aleksander Ścibor-Rylski i Józef Hen. Postanowili spróbować swych sił jako reżyserzy.

Debiut Stawińskiego jako reżysera wielu rozczarował, a przynajmniej spowodował pewną konsternację. Spodziewano się, że Stawiński powie coś mocno i serio. W końcu pisano o nim nawet "sam jeden starcza za całą polską szkołę filmową". Tymczasem przedstawił zgrabną komedię obyczajową o przedmałżeńskich perypetiach trzech młodych par. Próba odmitologizowania tajemniczego pokolenia ówczesnych dwudziestolatków, jak chcieli niektórzy? To chyba jednak ideologia dopisywana na siłę. "Dokument socjologiczny z życia współczesnej młodzieży", jak określał swój utwór sam Stawiński? Też chyba na wyrost. Bo czegokolwiek by się w filmie doszukiwano, pozostał on po prostu w miarę zabawnym, sympatycznym obrazkiem (dobrym w warstwie spostrzeżeń obyczajowych, umiejętnie podpatrzonych sytuacji, realiów) o sympatycznych ludziach w świecie, który też wcale nie jest taki zły. W ton trochę sentymentalnej, trochę naiwnej zabawy trafnie wpisali się dobrze prowadzeni przez Stawińskiego aktorzy. Dziś to prawdziwa przyjemność zobaczyć znowu "Poli Raksy śliczną twarz", delikatną urodę szalenie modnej wówczas Teresy Tuszyńskiej, Zbigniewa Dobrzyńskiego jako twardego mężczyznę o czułym sercu... A rola Zbigniewa Cybulskiego jako podstarzałego kawalera-niedorajdy pozostaje prawdziwym majstersztykiem.

Trzeba przyznać, że "Rozwodów nie będzie" dobrze przetrwało próbę czasu. O kolejnych filmach Stawińskiego powiedzieć tego już nie można. Pozostał przy tematyce młodzieżowej. "Pingwin" to kolejne rzetelne studium obyczajowo-psychologiczne z bohaterem dwudziestolatkiem, zakompleksionym, a jednocześnie upozowanym na wzór niezłomnego rycerza, który walczy (w przenośni i dosłownie) o ukochaną. Zdecydowanie za dużo dobrego usiłował zmieścić Stawiński w tym chłopcu, by postać pozostała wiarygodna. Za dużo dydaktyki znalazło się w całej historii, by mogła naprawdę przejąć. Zresztą, jak tu uwierzyć w miłość wielką i bez granic, skoro o obiekcie tej miłości jeden z krytyków oględnie napisał: "Ładna, ale raczej sztywna". Zaryzykował bowiem Stawiński powierzając główną rolę kobiecą bardzo popularnej w tamtych latach piosenkarce Krystynie Konarskiej (tej od "Jesiennego pana"), która, niestety, przed kamerą okazała się zupełnie bezradna. Próbował więc ratować sytuację, dając filmowej Baśce głos Kaliny Jędrusik. To ją słyszymy z ekranu. Ale i ten zabieg nie wystarczył, by w dość martwą historię tchnąć życie.

Młodzi są także bohaterami filmu zrealizowanego wspólnie z żoną, Heleną Amiradżibi,,Helena Amiradżibi, "Kto wierzy w bociany" - o pierwszym uczuciu dwojga zbuntowanych nastolatków, nieobliczalnego, porywczego chłopca i dziewczyny coraz bardziej zmęczonej jego zaborczością. Również z Heleną Amiradżibi,,Helena Amiradżibi podpisał Stawiński film "Przedświąteczny wieczór", pseudopoetycką i zdecydowanie manieryczną opowieść o poszukiwaniu wymarzonej kobiety - z pogranicza jawy i snu, marzeń i rzeczywistości. Ten sposób opowiadania okazał się Stawińskiemu zupełnie obcy, wrócił więc do realnego świata. W dwóch kolejnych filmach przedstawił życiowe remanenty czterdziestoletniego mężczyzny ("Godzina szczytu") i trzydziestoletniej kobiety ("Urodziny Matyldy"). Solidnie, poprawnie, bez większych potknięć, ale i bez większych wzlotów. Oba filmy pozostawiały przy tym dość dziwne wrażenie; jakby scenarzysta - czyli sam Stawiński - i reżyser nie do końca byli ze sobą zgodni, lecz starali się pójść na wzajemne ustępstwa.

Sam twórca po latach tak wspominał swoje reżyserskie doświadczenia: "Nagle z milkliwego samotnika przemianowałem się w kierownika sporej ekipy. Z ciszy gabinetu wpadałem w hałas hali zdjęciowej czy też śródmiejskiej ulicy. Z łagodnego z natury marzyciela zmieniłem się w postać władczą, wydającą stanowcze polecenia i zdolną do głośnych wymyślań. Niestety, szybko mnie to znudziło. Okazało się, że chałupnictwo jest moim przeznaczeniem".

W latach 70. wrócił więc do tego, co było mu zdecydowanie bliższe i skupił się na scenopisarstwie. I osiągał znów sukcesy niezaprzeczalne. Choćby "Pułkownik Kwiatkowski" w reżyserii Kazimierza Kutza, tragikomiczna opowieść o pewnej mistyfikacji, zainspirowana autentyczną historią z 1945 roku. Dokonał tu rzeczy, wydawałoby się, niemożliwej - "umiał ukazać jeden z najstraszliwszych okresów w naszym życiu tak, żeby to było śmiesznie opowiedziane, a straszno się robiło na duszy", jak napisał Ernest Bryll.

Pisywał Stawiński teksty najrozmaitsze: biograficzne (serial "Wielka miłość Balzaka"), przygodowo-historyczne ("Ojciec królowej"), komediowe ("Bo oszalałem dla niej"). Spośród scenariuszy dotyczących współczesności na szczególną uwagę zasługuje "Bilet powrotny", zrealizowany przez Ewę i Czesława Petelskich. Opierając się na prawdziwej historii, którą w kształcie literackim zamknął w opowiadaniu "I będzie miał dom", pokazał Stawiński prawdziwy pazur: ostrość spojrzenia, drapieżność. Historii żałosnej wyprawy chłopki za ocean, po pieniądze na dom dla syna, nadał wymiar prawdziwie tragiczny. Anna Seniuk zaś znalazła w scenariuszu materiał na bodaj najlepszą ze swych filmowych ról - prostej kobiety, którą ślepa macierzyńska miłość prowadzi do zbrodni.

Spróbował też Stawiński wrócić po latach do dawnych bohaterów: Piszczyka w "Obywatelu Piszczyku" Andrzeja Kotkowskiego i Dzidziusia w "Strasznym śnie Dzidziusia Górkiewicza" Kazimierza Kutza. Stanąć wobec legendy filmów Munka? Nie lada odwagi wymagał podobny krok. Tym bardziej, że sam Stawiński tę konfrontację sprowokował. I w obu przypadkach nasuwało sie pytanie: czy było warto? Trudno o odpowiedź jednoznaczną. Jednak można zauważyć, że chęć do konfrontacji teraźniejszości z przeszłością, pamięci z prawdą, mitu z rzeczywistością jest dla Stawińskiego bardzo charakterystyczna. Przecież także "Pogoń za Adamem", najpierw w powieści, potem w filmie Jerzego Zarzyckiego, była opowieścią o bohaterach "Kanału" po latach. O tych, którzy przeżyli, ale wciąż żyją ze świadomością klęski. Podwójnej, bo także osobistej.

Wojna pozostała tematem Stawińskiemu najbliższym. Jak zresztą może być inaczej w przypadku człowieka z jego życiorysem - Gimnazjum im. Księcia Józefa Poniatowskiego, Szkoła Podchorążych Rezerwy Łączności w Zegrzu, przez całą okupację Armia Krajowa, powstanie warszawskie (jako dowódca kompanii), rok służby w II Korpusie we Włoszech pod dowództwem generała Andersa... W iluż bohaterach jego scenariuszy i książek można było znaleźć elementy tej biografii. Stawiński sięgał do wojennych doświadczeń własnych i swego pokolenia.

W "Akcji pod Arsenałem", filmie poświęconym Szarym Szeregom, mógł przywrócić naszej pamięci to, co przez lata było jej odbierane. Przecież jeszcze przy "Zamachu" nie mógł ani słowem wspomnieć, kto zorganizował i przeprowadził akcję, a pseudonimy bohaterów, harcerzy Szarych Szeregów, musiał zmieniać na fikcyjne. Mimo to od dwóch szczególnie czujnych politycznie członków komisji kolaudacyjnej "Zamach" otrzymał stopień zero (przy obowiązującej skali od 1 do 5!) za reakcyjne treści. Pisząc scenariusz dla Jana Łomnickiego, nie musiał już niczego pomijać, tuszować, konfabulować. Podobnie w "Godzinie W", opowiadającej o pierwszych godzinach powstania warszawskiego. Rzetelność dokumentalna, dbałość o oddanie realiów okupacyjnej codzienności, wstrzemięźliwy komentarz do zdarzeń, które same wiele znaczą, to nie jedyne zalety tekstów Stawińskiego. Udało mu się jednocześnie przekonać, że młodzi z Szarych Szeregów to nie figury z narodowego muzeum martyrologii czy martwych lekcji historii. Umiał pokazać ich od najbardziej ludzkiej strony.

Filmy Łomnickiego i Morgensterna miały wymiar wyraźnie heroiczny, w dobrym znaczeniu tego słowa. Bardziej kameralne spojrzenie zaproponował Stawiński w "Urodzinach młodego warszawiaka" (reż. Ewa i Czesław Petelscy), śledząc dojrzewanie młodego bohatera w ciągu lat 1938-1944. Najnowszy film wg scenariusza Stawińskiego, "Jutro idziemy do kina" Michała Kwiecińskiego, okazał się natomiast nostalgicznym powrotem pisarza do lat młodości, kiedy wszystko wydawało się jeszcze piękne i proste. "Przeszłość to właśnie dziś, tylko cokolwiek dalej". Tak mówił poeta. Stawiński pozwala zrozumieć jego słowa.

MACIEJ MANIEWSKI