Felieton

Łukasz Maciejewski pyta: Kogo kręci historia?

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/%C5%81ukasz+Maciejewski+pyta%3A+Kogo+kr%C4%99ci+historia-53647
Sądząc po repertuarze kin, nigdy jeszcze nie było tak dobrze. Polskie filmy mierzące się z trudnym dziedzictwem XX wieku, pojawiają się na ekranach jeden po drugim. Problem pojawia się w momencie, kiedy zaczynamy  zastanawiać się nad artystyczną rangą i społecznym znaczeniem tych tytułów.



BIEL KONTRA CZERŃ


Czy historia kręci filmowców? Odpowiedź na postawione nieco kolokwialnie pytanie, które było hasłem wywoławczym zorganizowanej z wielkim rozgłosem medialnym konferencji naukowej, pozornie wydaje się oczywista. Owszem, historia kręci filmowców i wkręca widzów. W krótkim czasie do kin trafiły trzy zrealizowane mniej więcej w tym samym okresie tytuły, których wiodącym tematem była polityczna historia Polski. Jednak zarówno "Generał Nil" Ryszarda Bugajskiego, jak i "Generał – zamach na Gibraltarze" Anny Jadowskiej, wreszcie "Popiełuszko. Wolność jest w nas" Rafała Wieczyńskiego, są propozycjami rozczarowującymi.

Od czasów "polskiej szkoły filmowej", arcydzieł Munka, Wajdy czy Różewicza, nasze kino nie radzi sobie z opowiadaniem o historii. Druga wojna światowa była ostatnim, dramatycznym wydarzeniem z kart najnowszej historii Polski, które w kinie, pomimo wielu ograniczeń, zostało sportretowane w sposób nieomal pełny. W drugiej połowie lat 40. i na początku 50. grupa utalentowanych, młodych reżyserów (ale także pisarzy czy plastyków), pamiętając z autopsji mrok wydarzeń wojennych, za wszelką cenę próbowała za pośrednictwem sztuki rozjaśnić ciemny tunel pamięci. Efekt tych działań artystycznych w wielu wypadkach okazał się zachwycający.

  

Dla całego pokolenia reżyserów kino było wówczas rodzajem chwalebnej autoterapii, która dzięki niepodważalnej klasie realizowanych dzieł, równolegle pomagała także widzowi. Druga wojna światowa pokazana w kluczowych dziełach polskiej szkoły filmowej – choćby w "Westerplatte" Różewicza, "Popiele i diamencie" czy "Kanale" Wajdy, "Eroice" Munka, ale także w "Jak być kochaną" Hasa – nosiła znamię prywatnego przeżycia autorów. Wyjątkowość tych filmów wynikała m.in. z bezwzględnej, pomimo cenzury, prawdy zapisu. Dlaczego zatem dzisiaj, oglądając pomnikowe portrety skomplikowanych, wielkich postaci historycznych, mam permanentne wrażenie nieudolnej stylizacji, z trudem odbębnionego zadania na temat, braku autentycznego przeżycia?

Zbyt łatwo przychodzą nam usprawiedliwienia w rodzaju: "wszystko się zmieniło". Oczywiście, nie uda się już powtórzyć sukcesu "polskiej szkoły filmowej" – niepodległość tamtej twórczej idei brała się na pierwszym miejscu z talentu koryfeuszy nurtu, ale wynikała również z nieskończenie długiej, ezopowej rozmowy z widzem. Polskie kino operowało wówczas aluzją, symbolem, ponieważ nie mogło mówić wprost. Z kolei widzowie, nierozleniwieni jeszcze dziesiątkami ogłupiających podniet technologicznych, szukali w kinie nie tyle rozrywki, co odpowiedzi na pytania dotyczące przeszłości i przyszłości kraju. Powojenne kolory szybko się wyostrzały. Białe toczyło walkę z czarnym, ale prawie nikt z widzów nie miał wątpliwości, co jest naprawdę dobre, a co złe. Publiczność kinowa, w większości pamiętająca z autopsji nie tylko wojnę z Niemcami, ale także udrękę stalinizmu – natychmiast wyłapywała prawdziwy, zawoalowany kontekst każdego tytułu. Nigdy wcześniej, ani nigdy potem polskie kino nie było już sprawą do tego stopnia wiarygodną.


Polski kompleks

Mamy kłopot z naszą historią, ponieważ mamy problemy ze sobą. Temat nie jest nowy i przekracza możliwości tego krótkiego eseju. Nie potrzeba wcale przywoływać dyżurnego w tego typu okolicznościach Gombrowicza, żeby zrozumieć, że świadectwo dwudziestowiecznej sztuki, która, czy to się komuś podoba, czy nie, coraz trudniej uniwersalizuje się na świecie, jest zapisem zbiorowego kompleksu. Polskiego kompleksu, wyjętego z powieści Konwickiego, czyli ponurego przeświadczenia o daremności losu, który nosi ślady zbyt wielu oportunizmów, hipokryzji oraz pychy zderzonej z przeświadczeniem o drugorzędności wobec lepszych nacji, bogatszych obywateli, keep smiling i American Dream. Żeby zrozumieć ten socjologiczny sylogizm, wystarczy przeczytać dowolny wpis anonimowego internauty pod którymkolwiek z artykułów lub wiadomości opublikowanych w sieci. W 90 procentach znajdziemy tam jedynie bluzgi, kompleksy, szyderstwa i zawiści. A to Polska właśnie.

Skoro zatem nie potrafimy poradzić sobie z kompleksami w życiu, trudno oczekiwać, żeby udało się nam to w sztuce. Perspektywa czasowa wyostrza detale. Kluczowe wydarzenia polityczne i społeczne z lat 60., 70. czy 80. ubiegłego wieku w polskim kinie niemal nie zaistniały, a pojedyncze udane tytuły próbujące na serio pokazywać dramat czasów PRL-u, można policzyć na palcach jednej ręki – to na przykład niedoceniona w dniu premiery "Śmierć jak kromka chleba" Kazimierza Kutza albo znakomita "Ucieczka z kina Wolność" Wojciecha Marczewskiego. Reszta nie jest, niestety, milczeniem.

  

Mam dużo prywatnej sympatii zarówno do "Rejsu" Piwowskiego, jak i twórczości Stanisława Barei, ale to jednak nieco krępujące, że młodzi ludzie, studenci albo nastolatkowie wizualizują abstrakcyjne dla nich czasy PRL-u wyłącznie za pośrednictwem sympatycznego, nostalgicznego rechotu z logo "Alternatyw 4". Być może nie dowiedzą się nigdy, że "Miś" Barei bywał kiedyś  groźnym, wcale niezabawnym ruskim niedźwiedziem.

Wciąż czytam o problemach dystrybucyjnych filmu "Katyń" Andrzeja Wajdy za granicą. Dziennikarze piszą, co zresztą mamy we krwi, o rozmaitych spiskach, malwersacjach i niegospodarności właściciela zagranicznych praw filmu, ale być może problem tkwi również w artystycznej klasie tego kompletnie nieudanego, chociaż opowiadającego na bardzo ważny temat dzieła.

Małgorzata Szumowska, reżyserka, która jako jedyna konsekwentnie buduje swoją karierę również poza Polską - aktualnie przygotowuje swój nowy film we Francji, równolegle produkuje filmy dla filii duńskiej firmy "Zentropa" należącej do Larsa Von Triera – wspominała wielokrotnie, że każda rozmowa z zachodnimi partnerami zaczyna się dla niej od gwałtownego wyznania: "Nie chcemy więcej oglądać polskiego kina, które będzie przewidywalne i oczywiste, łatwe i przyjemne". Jako kinematografia niemal nie istniejemy na świecie, a przecież międzynarodową publiczność zainteresowałaby na pewno zarówno tematyka polskiego antysemityzmu, jak i zdumiewająca postać Sendlerowej; nieudany projekt IV RP i fenomen "Radia Maryja". Mimo to, abstrahując nawet od znaczących subwencji finansowych, którymi dysponuje Polski Instytut Sztuki Filmowej, do dzisiaj nie udało się doprowadzić do powstania filmu "Kadisz" według udanego, chociaż kontrowersyjnego scenariusza Władysława Pasikowskiego, nawiązującego do wydarzeń w Jedwabnem, a publiczna filmowa debata na temat obecności najnowszej historii w polskim kinie rozgrywa się głównie wokół postaci pijanego żołnierza oddającego mocz na portret marszałka Rydza-Śmigłego albo nagich szeregowców biegających pod niemieckim ostrzałem w niepowstałym filmie "Tajemnica Westerplatte" niejakiego Pawła Chochlewa. Trochę to wszystko żenujące.


Popiełuszko, Sikorski, Nil, Sendlerowa

Znamienne, że pomimo pro-historycznej, rewizjonistycznej strategii, promowanej głównie za rządów PiS-u, ale mile widzianej również przez aktualne elity, poza panegirykiem na część księdza Popiełuszki, filmy o bezdyskusyjnie wielkich postaciach XX wieku nakręcili w naszym imieniu Włosi i Amerykanie. Tymczasem dwa lata temu, jeszcze za życia Ireny Sendlerowej, opiniowałem bardzo ciekawy scenariusz autorstwa Izabelli Cywińskiej i Hanny Krall, opowiadający o Sendlerowej z punktu widzenia uratowanych przez nią dzieci. Scenariusz został złożony w PISF-ie, obsada była już wybrana, a jednak film nie powstał. W końcu, zresztą z nader mizernym skutkiem artystycznym, wyręczyli nas Amerykanie.

Nie zamierzam przy okazji tego tekstu po raz kolejny znęcać się nad dawno przebrzmiałymi cepeliadami Giacomo Battiato pokazującymi pontyfikat Jana Pawła II albo wspomnianym już amerykańskim telewizyjnym  koszmarkiem o Irenie Sendlerowej. Twórców tych jawnie komercyjnych projektów usprawiedliwia to, że od początku realizowane przez nich filmy były przeznaczone jedynie na telewizyjny, międzynarodowy rynek. Konsekwencje tego założenia były jasne: zamiast refleksji – czytanka z ruchomymi obrazami; zamiast portretu - laurka, itd. Przecież jednak Rafał Wieczyński, reżyser "Popiełuszki", nie musiał realizować swojego filmu z myślą o dwunastoletnim czarnoskórym amatorze bejsbolu, dla którego Polska kojarzy się z kołem podbiegunowym, a mimo to nakręcił film zawstydzająco naiwny, w żaden sposób nietłumaczący psychologicznych zawiłości charyzmatycznego kapłana oraz jego niekonwencjonalnych wyborów zakończonych dramatyczną pointą. Wieczyński, niemal jak w patriotycznym kinie niemym z okresu dwudziestolecia międzywojennego, zilustrował historię księdza Jerzego Popiełuszki na kolanach. To bardzo niewygodna pozycja.

W kuriozalnym dziele Anny Jadowskiej "Generał – zamach na Gibraltarze", który jest "nowocześnie" zmontowanym trailerem i reklamówką serialu telewizji TVN, wątpliwe sensacje dziennikarza i historyka Dariusza Baliszewskiego dotyczące tytułowego zamachu na generała Sikorskiego zostały niezbyt elegancko wzbogacone o udział autentycznych postaci historycznych. W filmie w zasadzie wszyscy, wyłączając Jana Gralewskiego i najbliższych współpracowników generała, zostali przez Baliszewskiego osądzeni i uznani są współwinnych śmierci Sikorskiego. Ciekawe, jak na takie dictum zareagowały rodziny zmarłych żołnierzy. Ja w każdym razie poczułem się zawstydzony.

Najlepiej na tym tle wypada "Generał Nil" Ryszarda Bugajskiego, autora nie tylko pamiętnego "Przesłuchania", ale także udanego widowiska telewizyjnego poświęconego rotmistrzowi Witoldowi Pileckiemu. Film Bugajskiego to po prostu rzetelna, dobrze udokumentowana i efektownie opowiedziana historia polskiego losu. Z kolei dzięki precyzyjnej, nieoczekiwanie zniuansowanej kreacji Olgierda Łukaszewicza, czarno-biały schemat powojennej polskiej rzeczywistości, którym posługuje się reżyser (Nil – samo dobro, ubecy – samo zło), zyskał szerszą tonację emocjonalną. Fieldorf w interpretacji Łukaszewicza nie kokietuje widza, nie chce być sympatyczny – jest ludzki.


***

Kilka miesięcy temu uczestniczyłem w festiwalu polskiego kina w Moskwie. Spotkania z rosyjską inteligencją były ze wszech miar pouczające. Podczas kiedy Rosjanie, rzekomo tak bardzo zniewoleni i styranizowani, niemal każdego roku pokazują światu historyczny film w rodzaju porażającego "Ładunku 200" Bałabanowa, w którym Rosja post-sowiecka została nie tylko bezwzględnie zdemitologizowana, ale wręcz ukazana z rzadką furią i bezwstydem, naszym głównym filmowym towarem eksportowym w Rosji są ze wszech miar bezpieczne "Sztuczki" Andrzeja Jakimowskiego: film rozgrywający się w Polsce, czyli – jak w "Ubu królu" Jarry’ego – właściwie nigdzie – w krainie magii i dziecięcych czarów.

Polskie kino, również kino historyczne, nie przebija się na świecie również dlatego, że jest zdziecinniałe. Staromodne, wycofane i zawstydzone. Nie rozdrapuje ran, nie eksperymentuje z formą, nie stara się nawiązywać dialogu z tematami, ideami i modami, które obowiązują gdzie indziej. Rodzimi twórcy prawdopodobnie uważają, że są ponad cały ten blichtr i również dlatego błyszczą wyłącznie na lokalnych bankietach, racząc się koreczkami z żółtym serem. Przeterminowane. Nie kręci mnie ta historia.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones