Filmweb: Przyjeżdżając do Wrocławia (obszerny przegląd filmów Hala Hartleya odbył się w ramach festiwalu Era Nowe Horyzonty) spodziewałem się, że spokojnie obejrzę pierwszą pełną retrospektywę pana twórczości. Jednak dostanie się na seans graniczyło z niemożliwością. Była Pan zaskoczony tak entuzjastycznym przyjęciem?
Hal Hartley: Trudno mi się wypowiadać na ten temat, bo kiepsko znam gusta polskiego kinomana. Myślę jednak, że to kino może zaskakiwać, że może być czymś nowym. Zwłaszcza, że jak zauważyłem, zestawiany tu jestem usilnie z Jimem Jarmuschem, który zdaje się jest w Polsce dość popularny (śmiech). Ale oczywiście to zainteresowanie moją twórczością mocno mnie zaskoczyło, o czym od razu poinformowałem mojego agenta (śmiech).
Zrobicie na nas kasę?
Mam nadzieję (śmiech).
Proszę mi wierzyć, ale wcale nie chciałem pytać te zbieżności z Jarmuschem, ale skoro Pan zaczął?
Jim (Jarmusch) i ja przyjaźnimy się, zajmujemy też podobną pozycję w amerykańskim kinie. Jesteśmy takimi ?poster children? amerykańskiego offu. To męczący stereotyp, ale trudno od niego uciec.
W Pana filmach istotny jest dialog, od niedawna jednak także ruch postaci. Oglądając te filmy miałem wrażenie swoistego zespolenia sposobu mówienia dej postaci, z choreografią.
Zawsze wiedziałem, co postaci w moich filmach powinny mówić, ale dialog to jednak kinie trochę mało. Dużo czasu zajęło mi odnalezienie, odkrycie języka ich ciała. A właściwie ich wzajemnego zespolenia. Największą zasługę mają tu aktorzy, to oni wnoszą na plan swój temperament, wrażliwość. Tworzą postać stopniu tak znacznym, że momentami czuję się ubezwłasnowolniony (śmiech)
Ale jednocześnie wspominał Pan, że podczas pracy lubi wyrzec się siebie, jakkolwiek patetycznie to brzmi.
Tak, podoba mi się to pojęcie bycia ?profesjonalnym członkiem publiczności?, próba wczucia się w ich emocje. Często używam tu pojęcia rytmu, który dla mnie w kinie jest kluczowy. Próbuję sam się siebie zaskoczyć. Mówię o próbie odkrycia potrzeb widza, ale w innym sensie niż czyni to tzw. kino mainstreamowe. Chcę trafić do tej bardziej zapomnianej części jego wrażliwości.
Pana filmy są bardzo wystylizowane, mówi się o Panu jako jednym z najbardziej europejskim reżyserów amerykańskich. Porównuje z Bressonem, czy zwłaszcza Godardem.
Bo rzeczywiście dość dobrze odbiłem lekcję światowego kina. Mój styl bardzo się zmieniał, w zależności jakim wpływom ulegałem. Nie mogę powiedzieć, że już się wyklarował, ale na pewno jestem bliżej niż kiedyś. To co dla mnie ważne to pewien nawias jaki daje kino. Nie muszę, jako twórca, ukrywać, że opowiadana historia jest zmyślona. Grunt, żeby nie była fałszywa, zachowała pewną prawdę emocji.
Fikcja jako przedłużenie rzeczywistości?
Może raczej jej twórcze dopełnienie
W Pana filmach często pojawia się tzw. MacGuffin, przysłowiowa czechowowska strzelba, która pozornie nie odgrywa istotnej roli w rozwoju fabuły a jednak wprawia akcję w ruch.
MacGuffin to bardzo wygodne rozwiązanie fabularne, mistrzem w jego użyciu był oczywiście Hitchcock. Przedmiot, który dla widza znaczy niewiele, a jednak uporczywie powraca. Bohater często zna jego przeznaczenie, ale nie zamierza się tą wiedzą dzielić z widzem. To mój sposób na wkurzenie widza, i jednocześnie zatrzymanie go w kinie (śmiech)
Zaczynał Pan od mało znanych aktorów, ale pojawiają się u Pana i gwiazdy?
Jeżeli myśli Pan o Isabelle Huppert, która wystąpiła w moim ?Amatorze?, to raczej ja się od niej uczyłem, i nie chodziło tu w żadnym wypadku o jakiś kaprys. To rewelacyjna aktorka. Hellen Mirren z kolei wystąpiła w ?Nie ma takiej rzeczy" z czystej ciekawości. Jak twierdziła, nie miała jeszcze okazji pracować w taki sposób, z takim podejściem do ruchu i dialogu. Chyba jej się podobało, w każdym razie jeszcze się do mnie odzywa (śmiech).