Z
Volkerem Schlöndorffem spotkałem się na Warszawskim Festiwalu Filmowym przed pokazem jego najnowszego filmu
"Ulzhan" .
Schlöndorff należy do najwybitniejszych żyjących reżyserów niemieckich i światowych. Dzieła takie jak
"Niepokoje wychowanka Törlessa",
"Utracona cześć Katarzyny Blum", czy
"Blaszany bębenek" przeszły już do klasyki kina.
Kiedy zastanawiam się nad Pana twórczością wydaje mi się, że podstawowym tematem wielu Pańskich filmów jest zderzenie człowieka z Wielką Historią. No cóż, gdybyśmy znajdowali się sami na planecie, nie byłoby wtedy konfliktu i żylibyśmy szczęśliwie. Historia jednak zawsze w jakiś sposób zmienia nasze życie. Przynajmniej tak to wyglądało w XX wieku w Europie. Większości ludzi żyje życiem, w które wkracza historia i je zmienia. Nie wybrałem sobie tego tematu - to po prostu była rzeczywistość, w jakiej żyłem. Oczywiście można zbudować dramat dziejący się wewnątrz rodziny czy dotyczący związku dwojga ludzi i ich problemów. Nie wiedzieć jednak czemu, nigdy nie byłem tym zainteresowany. Zawsze bardziej pociągały mnie relacje pomiędzy jednostką a społeczeństwem i historią dziejącą się dookoła.
Jak Pan postrzega historię? Jako ślepą siłę tworzoną przez ludzi, która się im wymyka i niszczy? To się zmieniało w trakcie mojego życia. Przez długi czas myślałem, że historia ma kierunek, w którym zmierza. Przypadek i zło jest w niej oczywiście obecne, ale mimo wszystko historia prowadzi nas ku lepszemu. To była swojego rodzaju heglowska idea. Jednak po wszystkich doświadczeniach przez które przeszliśmy, skłaniam się ku myśli, że być może historia nie ma celu. Nie myślę jednak, aby była ślepą siłą. Ja nawet nie wiem czy historia jest siłą. To my tworzymy historię. Przeznaczenie w rozumieniu Greków jest ślepe, ale historia to zawsze rezultat ludzkich działań i dlatego jesteśmy za nią odpowiedzialni.
W swojej twórczości czerpie Pan z dorobku literackiego największych pisarzy. Adaptował Pan powieści Bolla, Grassa, Frischa, a nawet Prousta. Chciałem więc zadać niedyskretne pytanie o naturę związków Pańskiego kina z literaturą. To nie jest tak, że z literatury biorę tylko fabułę dla filmów. Owszem, często jej używam, ale równie dobrze mógłbym znaleźć wątek fabularny w powieścidłach, a nie wielkiej literaturze. Zawsze szukałem w życiu przewodników, w tej kwestii ufam literaturze. Kocham czytać wielką literaturę. Nie czytam powieści kryminalnych - chciałbym, ale niestety nie mogę się w nie wciągnąć. To, co szczególnie lubię w wielkiej literaturze, to sposób w jaki sposób odkrywa przed czytelnikiem wnętrza rożnych postaci. Zawsze uważałem, że ci pisarze pozwolą mi zrozumieć, co dzieje się na świecie. Tak więc dla mnie literatura to partner w dialogu. Często kiedy nie pracuję, zamiast dyskutować z przyjaciółmi, idę do pokoju i czytam książkę. Czytanie jest dla mnie formą rozmowy. I dlatego adaptowałem tak wiele książek, nawet tych, których czasem nie do końca sam rozumiałem. Te książki w poszczególnych momentach mojego życia były dla mnie najważniejszymi rzeczami. Czasami myślę, że zamieniłbym żywego człowieka na książkę.
Pana kino to jednak nie tylko adaptacje literackie, ale także zaangażowanie społeczne i polityczne. Krytyka niepokojących zjawisk we współczesnych społeczeństwach. .
.
To zabawne, bowiem jeżeli chce Pan to analizować, to rzeczywiście są dwie rzeczy. Jedną jest literatura i introspektywna strona mojej natury. To rodzaj niemego dialogu. Inną stroną jest polityka, która jest opozycją dla mojej wewnętrznej strony. Chcę być cicho, nie chcę się wtrącać i nagle widzę coś lub dowiaduje się o czymś i pytam czy nikt z tym nic nie zrobi. Mam ten impuls, aby interweniować. To zwykle przychodzi bardzo bezpośrednio, bez większej refleksji, spontanicznie.
Rzadko udaje mi się połączyć te dwie strony mojej natury, jak to miało miejsce w
"Utraconej czci Katarzyny Blum" . W tym filmie literatura i ten polityczny instynkt współgrały ze sobą. Jednakże w większości przypadków te rzeczy były bardzo oddzielone od siebie. Filmy oparte na literaturze szły w stronę filozoficznej refleksji, filmy polityczne wyrastały z potrzeby chwili. Chciałem coś zmienić, nie mogłem wobec czegoś przejść obojętnie. Nie mogłem zgodzić się, że nikt nic nie robi, aby coś zmienić. Mój pierwszy film krótkometrażowy miał tytuł
"Czy nikomu na tym nie zależy" Myślę, że ten tytuł jest bardzo znaczący dla tego mojego impulsu, który wciąż w sobie mam. Dlatego uważam, że polityczne zaangażowanie wynika z faktu, iż człowiek nie może być obojętny wobec niesprawiedliwości. Jeżeli widzisz niegodziwość, nie możesz przejść obok albo zacząć jak gdyby nigdy nic opisywać piękno słońca, chmur czy krajobrazu. W tym momencie musisz się skupić się na sytuacji i interweniować. Film jest potężnym środkiem pozwalającym interweniować.
Pana najnowszy film "Ulzhan" jest jednak zupełnie inny? To jest film wolny. Nie znoszę być wplątywany w polityczne kontrowersje. Taka sytuacja miała miejsce po
"Strajku". Mnie nie interesowały jednak polityczne spory, tylko moja bohaterka. Tak więc
"Ulzhan" pozwolił odwrócić się od wszystkich ciężkich obowiązków związanych z literaturą i politycznym zaangażowaniem. Ten film dał mi szansę ponownie odkryć początki kina. Człowiek przemierzający puste przestrzenie spotyka kobietę, która z nim podąża - to wszystko jest bardzo proste i archetypiczne. Nie ma tu polityki i społeczeństwa.
A jednak mówi się, że także i ten film ma w sobie pewien ładunek polityczny. Czuć w nim anty-kolonialny dyskurs. Owszem, jest i to wyraźny, ale ukryty. Nic na to nie poradzę, że będąc w Kazachstanie widziałem zniszczenia jakie sowiecki socjalizm przyniósł temu krajowi jak i zresztą wielu innym. Zniszczył nomadów, krajobrazy, miasta, w pewnym sensie zniszczył także dusze społeczeństwa, ponieważ nomadzi tak jak Indianie w Ameryce czy Aborygeni w Australii są alkoholikami. To wszystko pozostałości radzieckiego socjalizmu. To bardzo ciężka lekcja.
Innym wyjątkiem w Pana twórczości jest "Palmetto". Czarny kryminał nakręcony w Ameryce z gwiazdorską obsadą. Wie Pan, że za młodu byłem asystentem w wielu filmach
Jean-Pierre Melville'a. Co więcej, myślę, że zostałem reżyserem, ponieważ kochałem film noir. To było w latach pięćdziesiątych. To były filmy, które uwielbialiśmy - w dodatku zakazane przez rodziców. Czarne kino było ekscytujące: gangsterzy, kobiety o wątpliwej moralności... A jednak nigdy nie zrobiłem tego rodzaju filmu . Realizacja
"Palmetto" to ziszczenie młodzieńczych snów. Żałuję, że film nie wyszedł, ponieważ powiedziałem sobie, że jeżeli się uda, do końca życia będę robił kino czarne.
Pan, Herzog, Fassbinder, Wim Wenders - to były w latach 60. i 70. wizytówki nowego kina niemieckiego. Czy współcześnie widzi Pan jakieś znaczące trendy w niemieckiej kinematografii? Jeden trend jest wyraźny: reżyserzy wracają do kina autorskiego. Tworzą filmy bardzo osobiste, pokazujące indywidualne postrzeganie świata. Młodzi niemieccy reżyserzy nie chcą robić kina gatunków. To rodzi nadzieje. Wszyscy ci twórcy wierzą, iż film jest ważny! To niezwykle istotne, gdyż 90 procent ich kolegów pracuje głownie dla telewizji i nie uważa, że film ma znaczenie. Ale garstka jest przeciwnego zdania i dlatego bardzo ich cenię.