W Krakowie obejrzeliśmy nowy film Liv Ullmann – ekranizację "Panny Julii" Augusta Strindberga z Jessiką Chastain i Colinem Farrellem – oraz włoski dramat gangsterski "Ciemne dusze" w reżyserii Francesco Munziego. Twarz to za mało (
"Panna Julia", reż.
Liv Ullmann)
Jessica Chastain ma jedną z najwspanialszych twarzy w historii kina. Jej głębokie oczodoły, wyraziste kości policzkowe, ostry profil są jakby stworzone do malowania na nich światłem. W wyreżyserowanej przez
Liv Ullmann "Pannie Julii" fizjonomia gwiazdy może wybrzmieć w całej swojej okazałości. Kamera
Mikhaila Krichmana w serii zbliżeń rzeźbi z rysów
Chastain fascynujące kinowe popiersie. Niestety, najbardziej nawet intrygująca twarz nie obroni tonalnie przestrzelonej roli. Tytułowa Julia przeżywa na naszych oczach swój prywatny dramat, ale bardziej dotyka tu tragedia źle poprowadzonej aktorki. Na taką Julię szkoda talentu
Chastain.
W
"Pannie Julii" koło inspiracji zatacza pełen krąg.
Liv Ullmann, pamiętna bergmanowska gwiazda, przenosi na ekran słynny dramat
Augusta Strindberga - autora, który stanowił przecież jedno z głównych źródeł inspiracji szwedzkiego reżysera. Od
Strindberga do
Bergmana przez
Ullmann z powrotem do
Strindberga – w przyrodzie nic nie ginie, jak widać. No ale kto, jak nie
Ullmann, miałby ekranizować szwedzkiego dramaturga? Wprawiona na planie kolejnych arcydzieł twórcy
"Persony" i
"Jesiennej sonaty" (w obu zresztą zagrała), z nakręconymi przez siebie bergmanowskimi
"Wiarołomnymi" na koncie, autorka wydaje się idealną kandydatką do opowiedzenia historii spisanej przez
Strindberga.
Całą recenzję Kuby Popieleckiego znajdziecie TUTAJ. Tragedia zostaje w rodzinie (
"Ciemne dusze",
reż. Francesco Munzi)
W poszukiwaniu egzotyki nie trzeba wcale uciekać na koniec świata. Pokaz
"Anime Nere" na festiwalu w Wenecji zrównał na czas seansu widzów włoskich i zagranicznych - jedni i drudzy zmuszeni byli polegać na napisach. Film zabiera nas bowiem do Kalabrii, która ma nieco odrębną od reszty Włoch, kulturową specyfikę, własny dialekt, a także - swoją własną mafię. Kto ma zresztą opowiadać o mafii, jeśli nie Włosi? Mit próbowało im ukraść kino amerykańskie, co ciekawie zostało skomentowane m.in. w
"Gomorze", gdzie młodzi Włosi przymierzający się do roli gangsterów, nieporadnie naśladują amerykańskich aktorów, grających włoskich gangsterów. Fikcję naśladuje już nie tylko życie, ale i śmierć.
"Gomorra" pokazywała rozdźwięk między mitem a banałem, między bajkami o honorze i solidarności a płaskim finansowym wymiarem zorganizowanej przestępczości.
"Anime Nere" też odsłaniają banał, ale idą w nieco innym kierunku. Wielkie interesy znajdują się tu właściwie poza kadrem, zamiast pościgów, zasadzek i strzelanin mamy ciche domowe spotkania, zamiast wielkiego, tętniącego życiem miasta - cichą i senną prowincję.
Francesco Munzi wykorzystuje tą kalabryjską specyfikę, że mafijna struktura ogranicza się tu zazwyczaj do prawdziwej rodziny. O tym, kto rozdaje karty, kto zabezpiecza tyły, a kto wyrzuca śmieci, decydują więc prawdziwe więzy krwi, porządek starszeństwa. Jest to więc opowieść o rodzinie w najprostszym sensie tego słowa.
CZYTAJ DALEJ recenzję Darka Aresta