Dawno, dawno temu, gdy na wschodzie Europy między Odrą a Bugiem dzieci stopniowo przestawały paradować w zimie w butach Relaks z Nowotarskich Zakładów Przemysłu Skórzanego Podhale, a w ich domach miejsce telewizorów Rubin zaczęły zajmować nieco inne marki, rozpoczął się czas prawdziwych bohaterów. Uzbrojonych, niebezpiecznych, dobrych, złych i brzydkich.
Momentalnie, niczym za sprawą kopniaka z półobrotu, zmieniły się podwórkowe zabawy, relacje koleżeńskie, zrywały się i nawiązywały przyjaźnie, rodziły się talenty do handlu i wymiany. Zaczęło się podglądanie przez dziurkę od klucza telewizora w pokoju rodziców, bieganie do wypożyczalni filmów wideo, wyszukiwanie krewnych z odbiornikami telewizji satelitarnej, tłumaczenia na język polski instrukcji obsługi magnetowidu z Baltony i próby wyjęcia zaklinowanej kasety wideo przy pomocy widelca i śrubokrętu.
Uczucie ciekawości i nowości towarzyszące zaskoczeniu, gdy po odcinku serialu o posiadaczu gadającego samochodu ukazała się na ekranie reklama szamponu, by następnie ustąpić miejsca nagim paniom i panom działającym wspólnie w pozach zgoła mało wygodnych, nie pojawiło się potem bodaj nigdy więcej z taką intensywnością. Nigdy potem nie oglądało się też tak wielu filmów w ciągu jednej doby, i w tak przypadkowym (oraz nierzadko wielopokoleniowym) towarzystwie.
Na myśl o bohaterach tamtych czasów, filmowych herosach kina akcji można się dziś pobłażliwie uśmiechnąć. Jakkolwiek jednak być surowym dla własnych wspomnień, warto dostrzec w obfitości kina z kasety końca lat 80. ważne ogniwo filmowej edukacji (na ile odpowiedniej, to już inna kwestia), moment kształtowania filmowej wrażliwości, szczególne okoliczności filmowego odbioru, cały kompleks zjawisk, który wraz z kasetą wideo i odtwarzaczem odszedł bezpowrotnie w przeszłość i dla młodszych roczników pozostaje już niestety niedostępny.
W filmowej powodzi rodem z wypożyczalni i wytwórni o charakterze chałupniczo-domowym trafiały się czasami także "grube ryby" w postaci uznanych arcydzieł kina, nie złowione wtedy, pozostawały nieraz całkiem nierozpoznane (czasem z powodu braku polskiej ścieżki dialogowej) i lądowały w salonie odrzuconych. Pamiętam, z jakim zdumieniem po latach oglądałam ponownie
"Piknik pod Wiszącą Skałą" i
"Pożegnanie z Afryką". Potraktowane kiedyś po macoszemu zasłużenie wróciły do łask.
Z końca lat 80. pozostało mi wiele filmowych wspomnień, czasem bardzo ułomnych, bo nierzadko składających się z pojedynczego ujęcia, z jednego zapamiętanego kadru. Próby ustalenia tytułu, szukanie filmu, a potem oglądanie na nowo okazać się może przygodą nie lada, bo jakiż może być tytuł bardzo wzruszającego (jak pamiętam) obrazu, z którego jestem w stanie przywołać jedynie scenerię westernu, nadjeżdżającą lokomotywę i kołyszący się na tle nieba samurajski miecz? Dziś na filmie
"Samuraje i kowboje" (bo tak brzmi polski odpowiednik oryginalnego tytułu
"Soleil rouge") również można się popłakać, ale raczej ze śmiechu.
Oglądany z dzisiejszej perspektywy film z 1971 roku, wyprodukowany w koprodukcji włosko-francusko-hiszpańskiej w reżyserii
Terence'a Younga z muzyką
Maurice'a Jarre'a, skupia uwagę już tylko dzięki aktorom. Fabuła filmu wydaje się wręcz kuriozalna, bo cóż to za pomysł, żeby wąsaty typ spod ciemnej gwiazdy i samuraj uganiali się po Dzikim Zachodzie w poszukiwaniu skradzionego japońskiemu ambasadorowi miecza (przy tym, chodzi o miecz nie byle jaki, bo jest to dar Japończyków dla amerykańskiego prezydenta)? Aby nie psuć zabawy widzom, nie zdradzę jednak więcej szczegółów z całej historii.
Na całe szczęście dla filmu, rzezimieszka z zasadami gra
Charles Bronson, japońskiego wojownika kreuje
Toshiro Mifune, a czarnym charakterem jest
Alain Delon. Film
Younga oparty jest właściwie wyłącznie na relacji między bohaterami granymi przez
Bronsona i
Mifune, i to dzięki nim (oraz dzięki wyzyskiwanej raz po raz kulturowej obcości samuraja w świecie Dzikiego Zachodu) ten film daje się jeszcze oglądać. Samonapędzający się duet: nieokrzesany kowboj i dystyngowany samuraj znakomicie bawi, również w warstwie dialogowej, która okazuje się ponadczasowo (i zaskakująco) aktualna: bohater
Mifune stwierdza z pasją: "Człowiek potrzebuje idei, żeby żyć" – na co kowboj odpowiada kpiąco i nie bez racji: "Co za nie kupisz?".
Charles Bronson grywający postacie pozbawionych iluzji, silnych mężczyzn był jednym z kilku aktorów, którzy zawładnęli zbiorową wyobraźnią lat 70. Aktor litewskiego pochodzenia znany już dobrze pod koniec lat 80. polskim młodym (i tym najmłodszym) bywalcom wypożyczalni wideo z ról w
"Siedmiu wspaniałych" czy w
"Wielkiej ucieczce", a za sprawą serii
"Życzenie śmierci" stał się jednym z – obok paru innych wąsaczy, brodaczy i jednookiego – bohaterów mojego dzieciństwa.
Postać architekta Paula Kerseya, którego urocze, spokojne życie pewnego dnia wali się w gruzy, a on sam zmuszony jest samodzielnie (i samotnie) wymierzyć sprawiedliwość, podobała mi się wtedy szalenie i do dziś mam do niej ogromny sentyment (oprócz niej, podobnym sentymentem darzę jedynie Obcego ze statku Nostromo, Johna Rambo i Pana Kleksa). Bohater ma w sobie wiele z tragicznej figury ojca i męża (znanej z wielu literackich i filmowych kontekstów), który chce pomścić krzywdę swej rodziny, ma też coś z nadczłowieka, mitycznego bohatera, dojrzewającego do działania, prowadzącego podwójne życie, przebiegłego. Przy tym, seria o tajemniczym, szlachetnym mścicielu dawała namiastkę psychologizmu, ślad wielowymiarowości postaci w formie rozrywkowego, choć brutalnego kina akcji.
Film
Michaela Winnera "Życzenie śmierci" z roku 1974 doczekał się czterech kontynuacji, różnych jakościowo i estetycznie (coś w tym jest, że każda kolejna część przeboju jest gorsza od poprzedniczki, w tym wypadku również mamy do czynienia z wahaniem filmowej formy). Film nie jest specjalnie oryginalny, wydaje się kontynuować przetarte kinowe szlaki. Bohater, który szuka sprawiedliwości na własną rękę z pistoletem w dłoni nie jest niczym nowym w owym czasie w amerykańskim kinie, w 1971 roku pojawił się przecież na ekranach
"Brudny Harry". Opowieść o policjancie-indywidualiście balansującym w swoich działaniach na granicy prawa oraz egzekwującym prawo z całą surowością i brutalnością przywołała z mocą emploi
Clinta Eastwooda i elementy charakterystyczne dla... westernu.
Pokrewność filmu policyjnego (czy szerzej kryminalnego) z westernem, na którą wskazuje bodaj Jacek Ostaszewski w jednym z opracowań poświęconych kinu gatunków, jest również bardzo widoczna w
"Życzeniu śmierci". Sceneria miasta, labiryntowego, mrocznego, pogrążonego w chaosie na skutek nieudolności stróżów prawa i pełnego niebezpieczeństw, oraz postać sprawiedliwego (trochę mimo woli, bo pamiętamy, że bohater jest z zawodu architektem) gnanego pragnieniem zemsty ale i poczuciem odpowiedzialności, pasowały świetnie do wizerunku
Bronsona. Westernowa konwencja i przywiązanie do pistoletu (a także quasi policyjnego rodowodu) pojawiały się często wśród jego aktorskich wyborów.
Bronson w roli Kerseya – współczesnego, samotnego rewolwerowca, jest bardzo wiarygodny, i zaryzykuję tezę, że tę szczerość wizerunku zachował do końca swojej przygody z rolą (wcielając się w postać po raz pierwszy, miał pięćdziesiąt trzy lata). Nawet, gdy w jednej z części filmu wyciąga z domowego arsenału coraz większą (dosłownie) i coraz groźniejszą broń, by wymierzyć ją w bandytów, gdy pomimo siwizny zachowuje zapał do walki i celne oko, i nawet, gdy filmy balansują na granicy autoparodii, egzekwowanie sprawiedliwości w wykonaniu aktora odbywa się z niejakim wdziękiem i przy zachowaniu niezbędnego napięcia. Każdy, kto widział nieszczęsny film
"Bad Company" Joela Schumachera, wie, jak czasem wyjątkowo fatalnie starsi mężczyźni, o w miarę inteligentnej fizjonomii, komponują się z pistoletem.
Oglądane dziś
"Życzenie śmierci" przynosi niezmiernie mało pocieszenia, propagandowość filmu odczuwalna bardziej niż wyraźnie stała się tak naiwna, że aż zabawna, ekranowa brutalność i dwuznaczna moralność nie bulwersują, ale stają się aż nadto czytelne. Schematyczna fabuła odsłania szwy sensacyjnego widowiska, które wydaje się być inscenizacją swego rodzaju rytuału oczyszczającego – rytuału polowania, korowodu zabijania, w którym krzywda i pragnienie zemsty jest tylko pretekstem do naciśnięcia spustu. To też ciekawy filmowy portret amerykańskiego społeczeństwa, z jego lękami, rasowymi uprzedzeniami, obsesjami (polecam pod tym kątem szczególnie część trzecią, w której "amerykańska wielokulturowość", sportretowana została wyjątkowo zabawnie), w którym poglądy białego obywatela klasy średniej wydają się wyznaczać właściwy (czytaj: pożądany) wzór stylu życia i moralnego postępowania.
W świątecznej scenerii telewizyjnych powtórek (zapewne znów z Kevinem pozostawionym samemu sobie w jednej z ról), warto może dla odmiany spróbować odnaleźć dawną aurę kasetowego filmowego doświadczenia, poszukać innych, może trochę zapomnianych lub dawno niewidzianych bohaterów, o których czynach rozprawiały kiedyś zgodnym chórem całe podwórka. Prawdziwych bohaterów.