Felieton

FELIETON: Maciejewski o "Małej Moskwie" i krytykach

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/FELIETON%3A+Maciejewski+o+%22Ma%C5%82ej+Moskwie%22+i+krytykach-47951
Od tygodnia w kinach możemy już oglądać "Małą Moskwę", czyli zwycięzcę tegorocznego festiwalu w Gdyni. Werdykt tamtejszego jury wywołał wielkie poruszenie wśród polskiej krytyki filmowej, która z niespotykaną furią zaatakowała jurorów oraz twórców filmu. W felietonie dla Filmwebu Łukasz Maciejewski pisze, co sądzi na temat medialnej nagonki na dzieło Waldemara Krzystka.



KRYTYKO-POLO

Jakie to szczęście, że nie byłem w tym roku na festiwalu w Gdyni. Zamiast obgadywać kolegów - po piórze? - i z udawaną aprobatą obserwować szalone tańce "pudelkowych" gwiazdeczek w osławionym gierkowskim "Piekiełku" w Hotelu Gdynia, wybrałem się w tym czasie na festiwal do braci Madziarów i sączyłem tanie (dziennikarze są biedni) tokaje. To był zdecydowanie lepszy wybór.

Gdynia jednak minęła, ale kac po festiwalu został. Najpierw przez markowe tytuły prasowe przetoczyła się burzliwa debata na temat samego festiwalu. Czy jest, czy nie jest nam potrzebny? Następnie tradycyjnie odbył się, dosyć żenujący w skali i formie, lokalny festiwalik polskiego kina, a te same markowe tytuły zaczęły markować kolejną dyskusję. Tym razem pod hasłem: Dlaczego Gdynię wygrała beznadziejna "Mała Moskwa" Waldemara Krzystka? Pierwsza, druga i – zwłaszcza – trzecia liga krajowych krytyków filmowych rywalizowały w tej debacie w zaparte, nie tyle na argumenty, co na kalambury, w myśl zasady: kto z nas jest jeszcze odważniejszy, kto jeszcze mocniej przywali Krzystkowi i Gdyni. Po drodze niektórzy krytycy, w tym jak zawsze nieoceniony przy tego typu akcjach Tadeusz Sobolewski, kilkakrotnie zmieniali swoje zdanie na temat "Małej Moskwy", inni zaś chyżo przejmowali zdanie pozostałych. A już zgoła szczytem upadku klasy, nie tylko filmowej, były drukowane z nabożnym szacunkiem, przepraszające za werdykt listy otwarte jurorów. W efekcie można było odnieść wrażenie, że "Mała Moskwa" od początku wydawała się wszystkim filmem słabym, nikomu się nie spodobała, a Grand Prix przyznało się samo. Nie znajduję innego słowa na określenie tego pandemonium. Wstyd, panowie (i panie). Po prostu mi za was wstyd.

Na szczęście "Mała Moskwa" wchodzi na ekrany polskich kin z pewnym opóźnieniem, z kolei ja miałem możliwość obejrzenia tego filmu kilka miesięcy przed pokazem festiwalowym. W związku z tym mogłem wyrobić sobie zdanie samodzielnie, bez wsłuchiwania się w tłum oszczerców i wyraźnie przerzedzoną grupę przestraszonych pochlebców. Tymczasem ani "33 sceny z życia" rzekomo wielkiej przegranej Małgorzaty Szumowskiej nie wymagają szczególnej obrony, gdyż nawet bez mało znaczącej nagrody w Gdyni zwyczajnie bronią się same, ani film Krzystka nie zasłużył na tak okrutne, pospolite ruszenie ze strony krytyków.

Najważniejszy wydaje się gatunek. "Mała Moskwa" to klasyczny melodramat. Miłość w tym filmie jest rozlewna i zniewalająca: od pierwszego wejrzenia.  Zaryzykowałbym stwierdzenie, że to melodramat w starym stylu, który pamiętamy zwłaszcza ze łzawych, wspaniałych klasyków kina radzieckiego, żeby wspomnieć "Lecą żurawie". Być może takie kino jest dzisiaj trochę passé, ale musimy pamiętać o tym, że w Polsce "Mała Moskwa" ma niewiele udanych poprzedników. Dobry polski melodramat zdarza się jeszcze rzadziej niż dobry polski horror. A jak powszechnie wiadomo, rodzime kino straszy zupełnie czymś innym niż kosą, kłami i osiką, a "kocha" z reguły po knajacku i katolicku: szybko, higienicznie i bez sex appealu.

"Nigdy nie myślałem, że to jest cielesne, że boli, że jest bólem. Że może tak boleć jak chory żołądek, jak złamana ręka" – pisał, w "Pierwszej miłości", Sándor Márai. W "Małej Moskwie"miłość jest raną. Cielesna, zmysłowa, destrukcyjna - kończy się dramatem. Krzystek pokazał jak z subiektywnych wmówień wylęgają się obiektywne sytuacje, które wiążą i ograniczają ludzi, wyznaczają im tor zachowań. Bohaterowie "Małej Moskwy" odgrywają pewne (również historyczne) role, których nie są w pełni świadomi, a reżyser bawi się nieuchwytnością tych ról.

"Mała Moskwa" nie jest wielkim filmem, jest za to filmem nader sprawnie zrobionym i nieuwłaczającym inteligencji widza. Słowem, zawiera akurat te dwa elementy, z którymi polskie kino zupełnie sobie nie radzi. Z reguły przecież jest tak, że filmowa wizja, koniecznie poparta licznymi, odautorskimi eksplikacjami reżysera, zawiera na pierwszym miejscu reżyserskie ego, na drugim miejscu ego, ewentualnie na trzecim rzemiosło. To wszystko fajnie  wygląda w druku. W końcu zawsze miło być mądrym, inteligentnym i przenikliwym, powyciągać zza spoconej od myślenia pazuchy žižkowe cytaty i przywołać (ciągle te same) wielkie filmowe nazwiska. Ale historia, nie tylko kina, uczy nas, że z samych epigońskich wyliczanek nic mądrego dla sztuki nie wynika. Kto by się jednak sztuką przejmował. Wystarczy, że młody, albo chociaż młody duchem, twórca ukręci coś, co nie do końca jest zrozumiałe, niespecjalnie może interesujące, nieszczególnie zagrane, ale przecież ewidentnie zawiera niejasną mega-głębię, której nie pojmie byle głąb. Wówczas ta sama co zawsze radosna sfora nonkonformistycznych z własnego nadania krytyków rzuca się do tego miodku jak pszczółka po zbyt długiej abstynencji seksualnej. Intelektualny miodek smakuje, lukier (czasami) bardzo się opłaca, a żądło to także miłe świdrowanie po erogennych punktach własnych kompleksów. Efekt stałego przeceniania pseudoambitnych gniotów i zarazem niedowartościowania tak zwanego kina środka jest jednak taki, że lista udanych polskich filmów popularnych zrealizowanych w ostatnich latach jest zawstydzająco krótka. To się przecież kompletnie nie opłaca.

Nie chwalę "Małej Moskwy" dlatego, że chcę być w kontrze. To nie tak jak myślisz, kotku. Film Krzystka nie jest moim romansem. Nie te krasawice, nie te czasy. Również nazwisko reżysera budzi we mnie zdecydowanie ambiwalentne uczucia. Owszem raz ("W zawieszeniu") czy drugi ("Zwolnieni z życia") Krzystkowi udało się mnie wzruszyć czy zaintrygować, niemniej znacznie częściej reżysersko wydawał mi się nijaki, bezbarwny, pozbawiony osobowości. "Mała Moskwa" nie zmieni tej opinii. Ale przecież Waldemar Krzystek nie musi tworzyć kina autorskiego, ważne, że swoim ostatnim filmem udowodnił, że potrafi robić dobre kino gatunkowe. Kino zręcznie łączące wielką historię z małymi historiami prywatnymi, Ewę Demarczyk i zakochane mundury. Przypuszczam, że nie tylko panny pójdą sznurem za tym (filmowym) mundurem. A nasi dzielni krytycy zasznurują sobie zapewne usta. I pochwalą bardzo głęboki film Łazarkiewicza.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones