Nowojorski festiwal Tribeca jakimś cudem utrzymuje trudny do zachowania balans pomiędzy imprezą gwiazdorską a festiwalem "dla ludzi". Nie inaczej jest w tym roku. Choć w jej nazwie figuruje dzielnica Manhattanu, Tribeca pod niewieloma względami jest imprezą lokalną.
Robert De Niro, zakładając festiwal po zamachach z 11 września, chciał zintegrować na nowo okoliczną społeczność i przywrócić życie kulturalne w sąsiedztwie omijanego z daleka WTC. Przez 10 lat Tribeca zdążyła zamienić się w potężną imprezę, z takimi instytucjami satelickimi, jak festiwal w Katarze czy fundacja wspierająca niezależne produkcje, prowadząca dystrybucję kinową i online. Zaś o fakcie, że ojcem chrzestnym projektu jest słynny aktor, szybko zapominamy – no chyba że zajrzymy do menu restauracji (należącej zresztą do
De Niro), w którym zobaczymy zdjęcie psa, pytającego: "You talkin' to me?".
Tribeca jakimś cudem utrzymuje trudny do zachowania balans pomiędzy imprezą gwiazdorską a festiwalem "dla ludzi". Większość seansów jest otwartych dla publiczności, a na pokazie branżowym można zobaczyć
Patricię Clarkson konwersującą z koleżanką z jury konkursu głównego,
Dakotą Fanning. W programie obok projektów niezależnych i edukacyjnych (jak filmy kręcone przez dzieci z biednych nowojorskich dzielnic) znajdują się blockbustery (w tym roku na zakończenie wybrano
"Avengers"), a w wieczornym kinie samochodowym zostały wyświetlone
"Szczęki" i
"Goonies". Lecz Tribeca to, podobnie jak Sundance, przede wszystkim świetna okazja, by przyjrzeć się temu, co się dzieje w amerykańskim kinie niezależnym. I trafić na taką perełkę jak choćby
"Resolution".
"Resolution" można najkrócej określić jako ambitne połączenie dramatu psychologicznego z
"Paranormal Activity", rozgrywające się w świecie
"Breaking Bad". Prowadzący ustabilizowane życie Michael postanawia pomóc swojemu przyjacielowi Chrisowi wydostać się z wyniszczającego uzależnienia od metaamfetaminy. Chris zamieszkuje niewykończony dom gdzieś na amerykańskich bezdrożach, na które filmowcy zapuszczają się rzadko, a którego znaki rozpoznawcze to brudny materac, przyczepa kempingowa i zdezelowany pick-up. Michael będzie zdeterminowany, by przeprowadzić detoks Chrisa, nawet jeśli będzie to wymagało użycia przemocy. Ich trudna relacja przechodzi różne fazy: Chris, początkowo na haju, gada od rzeczy, ale potem coraz bardziej docenia wysiłki przyjaciela. Michael w pewnym momencie zacznie znajdować zdjęcia i nagrania zawierające brutalne wydarzenia, a także zapisy rozmów z przyjacielem, przeprowadzonych ...chwilę wcześniej. Poza tym bohaterów będą prześladować "zwyczajni" ćpuni i właściciel domu.
"Resolution"
Wydawałoby się, że całość zmierza w stronę makabrycznego zakończenia – zwłaszcza że kumple, jak to bohaterowie horroru, nie uciekają przed zagrożeniem. Ale wtedy gatunek znów zostaje przewartościowany: Michael zyskuje świadomość, że stanowi część opowieści, która wymaga określonego zakończenia, że nie może po prostu wsiąść do samochodu i odjechać. Więcej zdradzić nie mogę, w każdym razie wątek autoreferencyjności medium filmowego zostaje w tym filmie bardzo oryginalnie poprowadzony, bez nachalnej dosłowności.
Do bardzo udanych doświadczeń zaliczam też seans
"Supporting Characters". Dwóch bohaterów obrazu należy do grupy, która – jak wskazuje tytuł – zwykle pozostaje na drugim planie – to montażyści filmowi. Akurat próbują posklejać projekt, który ktoś inny sknocił. Jednocześnie są przyjaciółmi, udzielającymi sobie rad dotyczących związków z kobietami.
"Supporting Characters" wygląda jak klasyczne mumblecore'owe, improwizowane kino. Akcja rozwija się tu trochę od niechcenia, ale ponieważ towarzyszą jej świetne, lekkie i dowcipne dialogi, z przyjemnością przyglądamy się bohaterom oraz ich codziennych potyczkom z życiem.
Ambitne zadanie wyznaczył sobie
James Franco i, niestety, poniósł spektakularną porażkę. Gdyby nie fakt, że jest znanym aktorem, w ogóle nie byłoby o czym mówić.
"Francophrenia" opowiada właśnie o... sławie
Franco. Tak sądzę, ponieważ trudno dostrzec w tym bełkotliwym filmie jakąkolwiek treść. Oczywiście, zawsze można powiedzieć, że to eksperymentalna forma i obudować uzasadnienie pseudointelektualnymi bredniami. Wydaje się, że na to właśnie liczył
James, bo w napisach końcowych chwali się filmoznawczymi lekturami (
Guy Debord, Christian Metz). Aktor próbuje pokazać samego siebie z cynicznego dystansu: widzimy, jak kręci odcinek
"General Hospital". Tyle że w trakcie całego filmu niewiele się wydarzy, a twórca będzie jedynie nieudolnie bawił się formą i rozkoszował zbliżeniami na swoją twarz. Efektem jest monotonna, pretensjonalna narracja. Zawiera ona jednak parę pomysłowych zabiegów stylistycznych i zabawnych linijek dialogu: symbole mężczyzny i inwalidy narysowane na drzwiach toalety rozmawiają ze sobą o
Franco, a nawet odnoszą się do pretensjonalności opowieści (It's transcedent. – Transcendent my ass).
"Francophrenia"
Zawiodła także aktorka-reżyserka
Sarah Polley w filmie
"Take This Waltz". To przyjemna opowiastka, lecz daleko jej do rewelacyjnego
"Daleko od niej" w reżyserii
Polley czy do pokrewnego
"Blue Valentine". W obu filmach w roli głównej występuje
Michelle Williams, w obu gra podobne postaci, oba opowiadają o tym, jak rozpada się związek. Zagorzali fani aktorki nie będą zawiedzeni: wygląda ona przepięknie, każde ujęcie celebruje jej dziewczęcy urok. Nosi proste, młodzieńcze, stylizowane na lata 50. stroje, oblizuje ciasto przed jego upieczeniem, a słońce prześwituje przez jej rudawe włosy itd., itp. Niestety fabuła nie jest równie pociągająca.
Williams gra w
"Take This Waltz" Margot, która zadurza się w przystojnym sąsiedzie (
Luke Kirby). Choć kocha swojego męża (
Seth Rogen), coraz bardziej doskwiera jej monotonia w związku. Przez większość czasu śledzimy więc zmagania Margot, aby nie zdradzić. Niestety, nie ma w jej rozterkach żadnego ciężaru, nie odczuwamy wystarczająco wyraźnie jej dylematu. Poza tym film jest za długi, ma kilka zakończeń i zawiera parę wyjątkowo pretensjonalnych rozwiązań stylistycznych (latarnia morska w świetle zachodzącego słońca!).
Jedynie dwie sceny mają w sobie "to coś". Pierwsza z nich przedstawia Margot z dwiema przyjaciółkami (w tym z bratową, graną przez
Sarę Silverman) pod prysznicami basenowymi po lekcji aerobiku. Widzimy kompletnie nagie aktorki rozmawiające o wszystkim i o niczym, a Sarah zastanawia się, czy po dziesięciu latach związku warto jeszcze golić nogi dla męża. W pewnym momencie ich spojrzenie, a za nim nasze, pada na inne panie pod prysznicami – ich starsze ciała powodują, że przyjaciółki milkną na moment. W drugiej z wartych uwagi scen kamera przy akompaniamencie tytułowej piosenki
Leonarda Cohena autentycznie rusza do walca i okrąża wielokrotnie pokój Margot, obrazując symbolicznie, jak płynie czas.
Fantastyczny za to jest inny film kobiecy pokazany na festiwalu,
"Your Sister's Sister" Lynn Shelton (na szczęście już w sierpniu będzie go można obejrzeć również w naszych kinach). Akcja rozgrywa się w większości we wnętrzu letniego domu na odludziu i w jego okolicy. Trudno uwierzyć, że obraz nakręcono w 12 dni, a dialogi są w dużej części improwizowane. To precyzyjnie opowiedziana historia, o dużym stężeniu emocji i humoru. Z konwencjonalnego zawiązania akcji rozwija się tu zadziwiająca opowieść. Odkrywa się ona przed nami stopniowo w rozmowach bohaterów.
Emily Blunt,
Rosemarie DeWitt i
Mark Duplass tworzą wyśmienity aktorski trójkąt: kłócą się, zwierzają sobie, kochają i upijają niesamowicie naturalnie, jakby nas nie było po drugiej stronie ekranu. Śledzimy z bliska każdy ich gest. Żarty są spontaniczne i niewysilone. A czasem spojrzenie
Duplassa wystarcza za efektowną, przezabawną pointę.
"Your Sister's Sister"
Tribeca ma nadal sporo do zaoferowania. Przede mną jeszcze między innymi
"Mansome" Morgana Spurlocka,
"Free Samples" z
Jesse'em Eisenbergiem,
"Chicken With Plums" Marjane Satrapi,
"2 dni w Nowym Jorku" Julie Delpy. Na szczęście festiwal potrwa jeszcze trochę dłużej niż 2 dni.