Wywiad

Znudził mnie Kafka - rozmowa z Piotrem Dumałą

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Znudzi%C5%82+mnie+Kafka+-+rozmowa+z+Piotrem+Duma%C5%82%C4%85-53347
Pierwsza pełna retrospektywa najbardziej znanego polskiego twórcy animacji przyciąga we Wrocławiu tłumy. Na przygotowanym przez Jerzego Armatę przeglądzie, poza tak znanymi dziełami jak "Franz Kafka" czy "Łagodna", możemy zobaczyć również różnego typu animacje użytkowe, jakie artysta od lat wykonuje na zlecenie (czołówki festiwali, blackouty do programów, spoty stacji telewizyjnych - m.in MTV, czy wideoklipy). W tym roku Nowe Horyzonty zdecydowanie wyznacza Piotr Dumała.  We Wrocławiu premierę miał "Las", pierwszy aktorski film tego twórcy, poetycka opowieść o śmierci i trudnej relacji ojca i syna. Na festiwalu zobaczyć można także specjalną instalację wideo pt. "Walka, Miłość, Praca", rodzaj artystycznego hołdu dla ważnych dla Dumały artystycznych tradycji.  Twórca jest także autorem plakatu tegorocznej edycji imprezy. Z Piotrem Dumałą spotkaliśmy się, by porozmawiać o jego zaskakujących zmianach i prze-mianach.

Filmweb: To Pana pierwsza pełna retrospektywa, podsumowanie, a jednocześnie początek czegoś nowego. Pierwszy film aktorski, czy okolicznościowa animacja, pokazywana w miejskiej przestrzeni Wrocławia.

Piotr Dumała: To zmiana na wielu płaszczyznach, nie tylko filmowej. Retrospektywy to jednak rzecz, do której się zdążyłem przyzwyczaić. Pierwszą miałem już w 1990 roku w Stuttgarcie, co wtedy strasznie przeżywałem, ponieważ miałem poczucie, że jak się ma swoją retrospektywę, to jest się już prawdziwym twórcą (śmiech). Ta obecna, wrocławska, jest chyba setną i jest rzeczywiście najpełniejsza, odbieram ją jako swoiste święto. Są w niej dwa sety moich filmów, plakat festiwalu, książka Jurka Armaty, instalacja "Walka, Miłość, Praca", premiera "Lasu". Nie odbieram tego jednak jako podsumowania, ale raczej jako trampolinę dającą poczucie, że mam się z czego odbić, jest to jakaś baza, czuję, że mam coś istotnego za sobą. Coś, co mnie i tworzy, i od czego się powoli odklejam. Czuję się trochę tak, jakbym patrzył w dwie strony jednocześnie.

Koncepcja "Lasu" się zmieniała. Początkowo miało to być połączenie animacji i zdjęć. W końcu został tylko animowany prolog. Co wpłynęło na te zmiany? Niemały udział miał tu, zdaje się, Pana operator – Adam Sikora.

Raczej montażystki. W montażu zobaczyłem kształt filmu. Gdy myślałem o połączeniu filmu animowanego i aktorskiego, byłem bardzo odległy od wyobrażeń scen, w których na jednym planie funkcjonują rzeczywiste postaci i animacje. Nie widziałem filmu, w którym by to dobrze wyszło. Może w "Kto wrobił królika Rogera", ale to był filmowy dowcip. Pamiętam taki film "Taxandria" Raoula Servaisa, który próbował zrobić to na poważnie i był bardzo rozczarowany ilością wymuszonych kompromisów. Miał wspaniałe pomysły, ale na ekranie animacje i warsztat aktorski nie połączyły się z sobą. Dla mnie połączenie filmu aktorskiego i animowanego musi przebiegać w sposób niedostrzegalny. Widzimy dwie różne rzeczy, które jednak w dziwny sposób są ze sobą pokrewne. Tak właśnie chciałem pracować i chyba się udało. Gdy pokazałem "Las" przyjaciołom, zaskoczyły mnie opinie, że ten animowany prolog nie jest czymś  oderwanym, ale plastycznie i fabularnie spójnym z resztą filmu.

Jednak decydując się na ten film, stracił Pan dwa wielkie atuty, jakie ma animator: z jednej strony całkowitą kontrolę nad dziełem, z drugiej pewną umowność, jaką daje animacja. Tym filmem musiał się Pan jakoś podzielić.

Chciałem zrobić coś nowego, przewietrzyć pokój, w którym siedziałem. Wyjść z piwnicy i samotnego działania na rzecz zespołu. Odpowiedzialność za finalny efekt i tak spoczywa na mnie. Scenariusz był mój od początku do końca, bez patronatu Dostojewskiego czy Kafki, przez co miałem poczucie, że to jest bardzo moje, bardzo intymne. Miałem wrażenie, że ekipa, która pracowała na planie, też zdawała sobie sprawę, że uczestniczy w powstaniu dość niezwykłego filmu. Normalnie pracują przecież przy dużych, komercyjnych produkcjach, czy serialach, w których forma pracy jest zupełnie inna. A tu mieli poczucie uczestniczenia w mocno prywatnym i kameralnym przedsięwzięciu.

Musiał Pan mieć świadomość ryzyka tej intymności, bo zrezygnował Pan z zagrania roli syna i zaangażował Mariusza Bonaszewskiego. Bał się Pan dosłowności?

Rzeczywiście brałem pod uwagę, żeby tę rolę zagrać samemu, ale doszedłem do wniosku, że to nie jest dobry pomysł. Wybór aktorów był bardzo trudny. Nie mieliśmy żadnego reżysera castingu, musiałem  wybrać sam. Zaprosiłem Mariusza na casting , po obejrzeniu fotoreportażu o nim w Gazecie Wyborczej. Jego twarz pasowała do bohatera, który w jakiś sposób jest wzorowany na mnie. Poszedłem na jego spektakl, zobaczyłem, jak bardzo silny i dynamiczny jest na scenie. Bardzo mi się to spodobało, choć wiedziałem, że w filmie będzie musiał zagrać kogoś zupełnie innego, niż postać, którą zobaczyłem w teatrze. Do roli ojca szukałem kogoś nienaturalnie chudego, kogoś, kto byłby wiarygodny jako ciężko chora osoba spędzająca w łóżku całe miesiące, komu zanikają mięśnie, kto powoli staje się  żywym trupem. Stasia Brudnego podpowiedział mi ówczesny minister kultury Waldemar Dąbrowski. Za jego namową poszedłem do teatru, zobaczyłem fotosy z jakiegoś przedstawienia według Hrabala, w którym grał Staszek. Twarz miał nawet podobną do tej z moich szkiców, ale to miał być szkielet, a Brudny to dość korpulentny pan. To wrażenie nie zmieniło się po castingu, zobaczyłem jego twarz na zbliżeniach i uznałem, że jest wspaniały. Do tego, jego sylwetka świetnie kontrastuje z Bonaszewskim. Już w trakcie prób zauważyłem, że to, że jest tęgi i przez to cięższy, pomaga scenie. Gdy poprosiłem Mariusza, by go podniósł z łóżka, zobaczyłem, jak mu żyły wyszły na skroniach z natężenia. To było filmowo znacznie ciekawsze, bo prawdziwsze, no i Staszek został przy swojej wadze.

Od pewnego czasu ucieka Pan od tego, co stało się Pana znakiem rozpoznawczym: ekranizacji wielkiej literatury (Kafka, Dostojewski). W jednej z wypowiedzi przeczytałem nawet, że być może teraz nie nakręciłby Pan tych filmów. Krytycznie wypowiada się Pan o filmie "Zbrodnia i kara", która miała być Pana opus vitae. Zrywa Pan z estetyką, która do tej pory była dla Pana charakterystyczna.

Przychodzi taki moment, kiedy zostajemy do czegoś przyporządkowani, zaszufladkowani, co dla twórcy jest wyrokiem śmierci. Poczułem w pewnej chwili, że praca przy "Zbrodni i karze" przestała mi sprawiać przyjemność. Czytałem kiedyś wypowiedź Bergmana, który w późnym okresie twórczości przeczytał o sobie opinię pewnego krytyka: "Wydaje nam się, że pan Bergman zaczął kręcić Bergmany". To go przeraziło. Nie dlatego, że został skrytykowany, ale że facet napisał prawdę. O mnie nikt tak nie powiedział, ale też znalazłem gdzieś na forum internetowym dość długi post dotyczący "Zbrodni i kary", bardzo ostry, ale i niesamowicie prawdziwy. Autor sformułował wprost pewne moje ukryte obawy, wytknął różne metafory, które przez pewien czas wydawały mi się bardzo fajne i nośne, a okazały się dość banalne, jak chociażby ta z krwią kapiącą z klamki do talerza. To był już czysty zabieg formalny, bawiłem się samą animacją, nie zastanawiając się, co to właściwie wnosi do filmu, niby dlaczego ten talerz ma być ważny dla Raskolnikowa. Za dużo też było much, księżyców, zegarków, elementów, które wykorzystywałem przy poprzednich filmach.

Ale to jest właśnie symbolika stworzona przez Pana, Pana charakter pisma. Każdy reżyser ma swoje stałe obsesje i motywy.

Każdy film powinien być odkryciem. Wyzwaniem była na przykład "Łagodna". Wprowadzenie do animacji treści poważnych, psychologii. "Zbrodnia i kara" powstała już za późno, a miałem na nią wcześniej zupełnie inne pomysły. W 1980 narysowałem jej komiksową adaptację. Daniel Szczechura namawiał mnie, bym zrobił według niej film, ale wtedy nie czułem się na siłach. A byłaby to zupełnie inna rzecz, bardziej ekspresjonistyczna, pokręcona, dziwaczna. Choć może już wtedy też bym to zupełnie sknocił (śmiech). W każdym razie, po "Zbrodni i karze" zrozumiałem, że już więcej nic nie wycisnę z tego rodzaju animacji, że doszedłem do granicy tego rodzaju realizmu, że następnym krokiem może być już tylko film aktorski.

I mamy "Las", który zdaje się być początkiem jeszcze większych zmian. W rozmowie z Jerzym Armatą wspomina Pan, że fascynuje Pana teraz płaskość formy, wspomina nawet o... socrealizmie. Czy całkowicie zerwie Pan z wypracowaną przez siebie estetyką?

Myślę, że to już się stało. Pewne rzeczy są nieodwracalne. To widać w pokazywanej we Wrocławiu instalacji ("Walka, Miłość, Praca"). Ukazanie człowieka w zbiorowości, elementy baletu, postacie wykonujące w sposób mechaniczny te same czynności, sięgnięcie po animację komputerową itd. To jest to, co mnie w tej chwili najbardziej interesuje. W animowanym prologu "Lasu" znajdują się także nowe motywy: żelazo, elementy urządzeń mechanicznych pracujących tak rytmicznie, jakby były częścią jakiejś wielkiej maszyny, ścieżka dźwiękowa, którą sprokurowaliśmy z Jackiem Hamelą. To wszystko jest właśnie zwrotem ku innej estetyce. Może nawet jest to lepiej widoczne w prologu niż w późniejszych sekwencjach z aktorami, bliższymi chyba moim dawnym filmom. Jeżeli chodzi o światło i kompozycję, można dostrzec podobieństwa z obrazami flamandzkimi czy holenderskimi. Ten animowany początek, mam nadzieję, unowocześnia ten film, daje poczucie, że jest w tym element gry, świadome nawiązanie do pewnej estetyki.

Podczas wrocławskiej retrospektywy możemy też oglądać troszkę zapomnianą twarz Piotra Dumały – czarnego humorysty. Czy zmiany oznaczają, że sięgnie Pan po tę starą konwencję znaną chociażby z "Nerwowego życia" czy "Czarnego kapturka"?

Jestem już w trakcie realizacji serialu, a właściwie filmu zlepionego z pięciu epizodów pod wspólnym tytułem "Doktor Charakter przedstawia". Głównym bohaterem jest postać znana już z kilku moich wcześniejszych filmów (cyklu "Nerwowe życie", czołówki MTV oraz gdyńskiego festiwalu), tzw. typ śródziemnomorski, czyli człowiek z encyklopedii z 1955 roku, który zafascynował mnie już w czasach licealnych. Będzie on prowadził rozmowy z różnymi dziwnymi ludźmi (troszkę w stylu kultowego w PRL-u programu  "Teleecho" prowadzonego przez Irenę Dziedzic). To będzie w zasadzie pięć skeczy, każdy trwający około półtorej minuty, cechujących się absurdalnym i lekko obscenicznym humorem.                                                              

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones