Razem z Coca-Colą Zero zapraszamy do konkursu, w którym do wygrania są dwa ekskluzywne zestawy 22 filmów o Jamesie Bondzie wydane na Blu-ray z okazji 50. rocznicy powstania pierwszego filmu. To prawdziwa gratka dla fanów przygód Agenta jej Królewskiej Mości.
Konkurs składa się z dwóch zadań. Pierwsze to odnalezienie tajnego kodu Agenta na
FB Coca-Cola Zero. Drugie to napisanie własnej recenzji "
Skyfall".
Oceny recenzji pod względem krytyczno-literackim podejmie się Komisja Konkursowa złożona z trójki naszych redaktorów: Doroty, Jakuba i Łukasza. Redaktorzy wybiorą najlepszą w ich przekonaniu recenzję, a także kolejne 7, które zostaną poddane pod ocenę użytkowników. Swoje głosy będzie można oddawać na
FB Coca-Cola Zero.
Recenzje należy nadsyłać do 11 listopada. Komisja Konkursowa do 18 listopada wskaże zwycięzcę nagrody redakcyjnej oraz nominacje do nagrody publiczności. Głosowanie na
FB Coca-Cola Zero będzie jawne i potrwa do 25 listopada.
Nagrodzone i nominowane recenzje zostaną opublikowane.
Dwa kolekcjonerskie zestawy 22 filmów o przygodach 007 czekają na najlepszych.Zapraszamy do zabawy!
Nagrodę redakcji zdobył piotrek_px2. Gratulujemy!Oto zwycięska recenzja:
„W tajnej służbie jej matczynej miłości”.
Bond w wersji Craiga nie ratuje już świata i nie broni Brytyjskiej Królowej. W „Skyfall” walczy z własnymi słabościami, aby obronić najbliższą mu osobę. Filmowa seria przygód Agenta 007 ma już pół wieku – dokładnie 5 października James Bond skończył 50 lat. W tym wieku nawet niezniszczalny heros może czuć się wyczerpany. Sprawność już nie ta sama, oko i ręka nie współpracują jak dawniej, kolejne potyczki powodują coraz głębsze rany. Bond spadł z niebios i stał się zwykłym śmiertelnikiem, motywowanym już nie obowiązkiem wobec ojczyzny i przełożonych, ale miłością i zemstą.
Tego, że słabości Agenta 007 staną się jego najgroźniejszą bronią, nie spodziewał się chyba nikt. W 2006 roku, za sprawą „Casino Royale” w reżyserii Martina Campbella (który już raz ratował Bonda z opresji, zatrudniając do roli słynnego agenta Piercea Brosnana) w cyklu bondowskim dokonał się prawdziwy przewrót kopernikański. W filmie nie pojawiły się elementy, za które tak bardzo kochaliśmy przygody asa brytyjskiego wywiadu. Bond, który do tej pory rozprawiał się z uczuciami równie sprawnie, co z wrogami, poważnie się zakochuje. Co więcej, okazuje się, że można nieźle go poharatać, a krew trudno zmywa się markowego garnituru. Zabrakło tu też miejsca dla Money Penny i Q, James ma „gdzieś”, czy Martini będzie wstrząśnięte czy zmieszane, a na dodatek musi zmierzyć się z – formułowanymi przez płeć piękną – uszczypliwymi komentarzami na temat swojego seksizmu. Sam w końcu zostaje potraktowany jako obiekt seksualny, kiedy jego ciało podziwia piękna Solange. Także Vesper (wzorowana zresztą na naszej rodaczce, Krystynie Skarbek) czyni seksistowską uwagę na temat jego „kształtnego tyłka”. Nigdy wcześniej patriarchalny porządek świata Jamesa Bonda nie został tak mocno naruszony.
Dzieło zniszczenia rozpoczęło się już jednak w 1995 roku za sprawą „GoldenEye”, w którym rolę szefa brytyjskiego wywiadu powierzono kobiecie. To M, grana przez Judi Dench, po raz pierwszy karci Bonda uwagami na temat jego stosunku do kobiet. A jednak, wbrew oczekiwaniom, w skostniałym uniwersum pojawiła się nowa jakość, zaś świat tak bardzo pokochał zagubionego w mrokach własnej osobowości, krwawiącego Bonda, że na kolejną część jego przygód czekano z wypiekami na twarzy. I mimo że druga część z udziałem Craiga, „Quantum of Solace” (2008), nie miała już świeżości swojej poprzedniczki, ugruntowała pozycję nowego wizerunku Bonda we współczesnej kulturze. Ciężar największych oczekiwań spadł jednak na „Skyfall”.
Po seansie śmiało można jednak powiedzieć, że nowy Bond nie rozczarowuje. Prawdę mówiąc, 10 lat temu na wiadomość o tym, że Bonda reżyserować ma Sam Mendes (reżyser miał już okazję współpracować z Danielem Craigem na planie „Drogi do zatracenia”, w 2002 roku), zareagowałbym najprawdopodobniej listem otwartym do producentów, ewentualnie stworzeniem strony internetowej „www.sammendesisnotbondmoviedirector.com”, żeby odnieść się do słynnej strony o Craigu. Reżyser niewątpliwie udowodnił swój kunszt za sprawą, zrealizowanego w 1999 roku, kultowego obrazu „American Beauty”, jednak zdawało mi się, że nie tego rodzaju wrażliwości potrzebuje Agent 007, by stanąć na nogi po okresie artystycznego niebytu. Jak każdy fan, uważałem, że Bonda musi cechować rozmach, a nie kameralność. Jednak współczesny Bond stał się dramatyczny i kameralny, nabrał głębszego wymiaru – zaczął przejawiać aspiracje do bycia czymś więcej, niż tylko tworem rozrywkowym. A w takim wypadku, trudno wyobrazić sobie lepszego kandydata na reżysera, niż Mendes, który niewątpliwie jest mistrzem wnikliwych analiz społecznych. Jego krytyczny umysł doskonale wykorzystał lakmusowe właściwości serii bondowskiej. Stworzył genialną hybrydę motywów znanych z klasycznych już części i realistycznego, mrocznego usposobienia odsłon najnowszych. Jego Bond zatoczył olbrzymie koło. „Skyfall” w równym stopniu nawiązuje, co odcina się od swojego dziedzictwa. „Myślałeś, że dostaniesz wybuchowy długopis? Już się w to nie bawimy” – stwierdza Q (w tej roli Ben Whishaw) podczas pierwszego spotkania z Bondem. Przypominający nerda, młodziutki zbrojmistrz Agenta 007 i komputerowy geniusz zarazem, szydzi z gadżetomanii, która, mimo tego, że przez długi czas była przecież wyznacznikiem widowiska bondowskiego, doprowadzona została w końcu do absurdu wraz z pojawieniem się niewidzialnego Aston Martina.
Kluczowy element filmu sprowadza się jednak do polemiki z dotychczasowymi racjami, którymi kierował się dotąd Bond. W wątpliwość poddany zostaje „staroświecki” mit umierania za ojczyznę, czy też na rozkaz przełożonych. Ziarno niepewności zasiewa w agencie Silva – grany przez Javiera Bardema szwarccharakter, który, jak przystało na wroga współczesnego Bonda, swoim najgroźniejszym orężem uczynił Internet. Na pierwszy rzut oka, mniemające ze sobą nic wspólnego postaci, okazują się ulegać tym samym indywidualnym motywacjom, które ostatecznie ogniskują się wokół postaci M. Silva jest przekonujący i bogaty psychologicznie. W ambiwalentnym moralnie świecie nowego Bonda, jesteśmy w stanie wytłumaczyć nawet największego zbrodniarza. Rola szefowej brytyjskiego wywiadu, mimo iż kluczowa dla serii, w „Skyfall” zajmuje miejsce szczególnie uprzywilejowane. Widzimy zmagania M nie tylko z terrorystami Silvy, ale także z naciskami społecznymi i zawodowymi. MI6 dotyka kryzys zaufania społecznego a o posadę M ubiega się młodszy Gareth Mallory (Ralph Fiennes). Największy nacisk położony został jednak na relację M – Bond. Po raz pierwszy bodaj w całej serii, nabierają one tak emocjonalnego charakteru. To właśnie o jej dobro będzie musiał zagrać 007 z Silvą. Zarzutem ze strony fanów bondowskiej klasyki może być zerwanie w „Skyfall” z wizerunkiem Bonda jako człowieka bez przeszłości.
Kultura transparencji dosięgła jednak również agenta pozbawionego tożsamości. W „Casino Royale” i „Quantum of Solace” zyskaliśmy chociażby dostęp do pilnie do tej pory strzeżonej prywatności M – widzimy jej mieszkanie, a nawet poznajemy męża. W filmie Mendesa nieco odsłonięta zostaje przeszłość Bonda i jego rodziców. Czy było to w ogóle konieczne? Dla budowania psychologicznego prawdopodobieństwa filmu – na pewno.
To, co olśniewa w nowym Bondzie od samego początku, to zapierające dech w piersiach zdjęcia Rogera Deakinsa, twórcy wizualnej strony takich dzieł jak „Piękny umysł”, „To nie jest kraj dla starych ludzi” czy „Skazani na Shawshank”. Lokalizacje takie, jak Stambuł czy Szanghaj, nie mogły wyobrazić sobie bardziej efektownej promocji, a oglądając mgliste krajobrazy Szkocji, trudno nie zatęsknić do Wysp Brytyjskich. Gdybym miał wskazać kategorię oskarową, w której szansę na zdobycie statuetki ma „Skyfall”, obiektywnie wskazałbym właśnie zdjęcia. Kolejnym wyróżniającym się w oprawie graficznej elementem jest czołówka, do której wysokiej jakości przyzwyczaili nas już twórcy najnowszych odsłon. Dwóch największych badaczy Bonda, Bennet i Woolacott, podkreśla, iż popularność Agenta 007 wynika z jego umiejętność wyrażania wielu kwestii kulturowych, społecznych i politycznych. „Skyfall” w reżyserii Sama Mendesa wyartykułował potrzeby współczesnego widza, który pragnie doskonałej zabawy, bez rezygnacji z psychologicznej głębi bohaterów i przemyślanego scenariusza. Bond, podobnie, jak Batman, „padł ofiarą” trendu do racjonalizacji i urealnienia popularnych widowisk bohaterskich. Obie serie wpisują się zatem w nurt inteligentnej rozrywki o niemałych walorach artystycznych. Popkultura zmienia się na naszych oczach i nie wystarcza jej już jedynie zabawianie publiczności. Najlepszym dowodem jest współczesny Bond – realistyczny i bardzo ludzki heros naszych czasów.
W swoim ostatnim felietonie Tomasz Beksiński wymienił przygody Bonda, jako jedną z tych rzeczy, dla których warto żyć. Agent 007 znalazł się obok „Kruka” Edgara Allana Poego, utworów zespołu Pink Floyd, „Miłości w czasach zarazy” Marqueza, Coca-coli oraz „Sensu życia wg Monthy Pytona”. Zatem warto żyć i pójść na nowego Bonda. 50 lat temu narodził się jeden z najważniejszych mitów współczesnej popkultury, który odradza się w wielkim stylu. Taki jubileusz po prostu trzeba uczcić. Najlepiej wódką z Martinii… Po seansie oczywiście!
Nagrodę publiczności zdobył phil_3!Jego recenzję znajdziecie poniżej:
„007 melduje się do służby”
Kiedy sześć lat temu na ekrany weszło „Casino Royale”, podniosły się głosy oburzenia, że obraz ten – podobnie jak grający główną rolę Daniel Craig - to już nie Bond. Autorzy tej krytyki nie rozumieli chyba, że istotą Bonda nie są tandetne teksty, sceny akcji łamiące wszelkie znane prawa fizyki czy niewidzialne samochody. James Bond to stylowe zegarki, szyte na miarę garnitury, szykowne smokingi, piękne kobiety, wystawne kasyna. Wiedzieli to za to twórcy powstałego z okazji pięćdziesięciolecia serii - „Skyfall”. A jednak film ten trudno uznać za udany.
Seria o brytyjskim agencie nieraz bywała już w tarapatach. Producenci musieli stanąć przed problemem zastąpienia innym aktorem ikonicznego Seana Connery'ego, poradzenia sobie z odnalezieniem Bonda w świecie po upadku muru berlińskiego, w końcu wyjścia cało z ostrego zakrętu, którym niewątpliwie było zapędzenie serii w stylistykę niewidzialnych samochodów. Ten ostatni problem rozwiązano dość radykalnie. Odcięto się od dotychczasowych odcinków serii, w roli Bonda obsadzono – od początku budzącego kontrowersje – Daniela Craiga, a historię 007 postanowiono rozpocząć od nowa. W ten sposób w 2006 roku powstało doskonałe „Casino Royale”, a dwa lata później „Quantum of Solace”. Chociaż drugi film odniósł mniejszy sukces artystyczno-finansowy, widzowie na całym świecie pokochali surową i poważniejszą formułę filmów z Danielem Craigiem. Wydawało się, że seria znów wyszła na prostą i znalazła swoje miejsce w XXI-wiecznym przepychu. A jednak dla – od zawsze z Bondem kojarzonej – wytwórni MGM nadeszły ciężkie lata. W listopadzie 2010 roku firma złożyła wniosek o bankructwo. Wyglądało na to, że miał być to koniec przygód Jamesa Bonda. Na szczęście firma przetrwała. Przetrwał też Bond.
Na pokład kolejnego filmu po dłuższej przerwie ponownie weszli Daniel Craig i Judi Dench, wspomogli ich m. in. Ralph Fiennes i Javier Bardem. Za sterami zasiadł uznany twórca „American Beauty” - Sam Mendes. Chociaż bezceremonialnie porzucono wątki rozpoczęte w „Casino Royale” i „Quantum of Solace”, wszystko zapowiadało się doskonale. Niestety, w filmie wyszły tylko niektóre aspekty, pomysły, sceny. Cała reszta okazała się mdła i przekombinowana.
Zacznijmy od tego, co się udało. Na pewno szeroko pojęta strona techniczna. Świetne kostiumy (garnitury Bonda nie wyglądały tak dobrze od czasów pierwszych filmów z Connerym) i lokacje. Montaż, dźwięk i muzyka na najwyższym poziomie. W końcu zdjęcia. Pieniądze na kinowy bilet warto wydać choćby po to, żeby móc podziwiać oświetlony neonami nocny Szanghaj. Na wielkie brawa zasługuje też powrócenie do stylistyki Bondów z lat sześćdziesiątych. Jedna z sekwencji filmu – mająca miejsce w azjatyckim kasynie – to leksykalny wręcz wzór bondowego klimatu. Pochwalić jak zawsze należy Daniela Craiga, który idealnie równoważy wszystkie cechy swojego bohatera. Także dużo radości przynosi obserwowanie drugiego planu – pięknej Bérénice Marlohe, charyzmatycznej Naomie Harris i w końcu świetnego Bena Whishawa. Ten ostatni wciela się w będącego przez ostatnie dwa filmy w niełasce i kojarzonego do tej pory ze ś.p. Desmondem Llewelynem – Q. Postać jest jednym z najjaśniejszych aspektów filmu. Skutecznie rozluźnia dość poważną atmosferę filmu, a jego riposta na rozczarowanie Bonda przekazanymi gadgetami („oczekiwałeś wybuchającego długopisu?”) jest zdecydowanie najsympatyczniejszym i najcelniej puszczonym okiem w stronę fanów.
Kuleje za to sama historia. Jest mało angażująca, mało oryginalna, niepłynna i pozbawiona prawdziwych emocji. Najbardziej jednak zawiódł główny antagonista. Javier Bardem przed kamerą dwoi się i troi, lecz mimo, że aktorem jest świetnym, bardziej żenuje niż intryguje. Sama jego postać w sposobie bycia i działania niebezpiecznie przypomina, żeby nie powiedzieć kopiuje, Jokera z „Mrocznego Rycerza” Christophera Nolana, jak i Moriarty'ego z serialowego „Sherlocka”. Traci przy tym archetypowy wymiar „przeciwnika Bonda”, a zostaje ofiarą przelotnej mody.
Kolejnym problem jest dla mnie postać Bonda. Cieszę się, że twórcy próbują nadać kolejnym odtwórcom postaci Jamesa Bonda pewnych indywidualnych, charakterystycznych cech. W najnowszych filmach wyraźnie czynią z Bonda postać wielowymiarową i bardziej ludzką. Widać to było, kiedy w „Casino Royale” objął przerażoną ukochaną i zaczął zmywać krew z jej rąk, kiedy w „Quantum of Solace” na jego rękach umierał przyjaciel. Podobnym tropem poszedł reżyser „Skyfall” - Sam Mandes. Wystarczyło jednak pokazać jego drżące ręce, ciężki oddech. Niepotrzebnie w filmie pojawił się rodzinny dom Bonda, niepotrzebnie przyjaciel rodziny opowiadał o zachowaniu młodego Jamesa po utracie rodziców. Wkroczono tu na rejony, które można było zostawić w niedopowiedzeniu...
Podsumowując – mam problem z jednoznaczną oceną „Skyfall”. Z jednej strony wspaniała strona wizualna, perełki w postaci pojedynczych scen i postaci, z drugiej duży potencjał zmarnowany przez, mówiąc wprost, zły scenariusz. Jednak na pytanie, czy warto wybrać się na 23. część przygód Jamesa Bonda, odpowiadam bez wahania - warto. W końcu Bond to nie kolejny film akcji, ale żywa historia światowego kina i czasów, w których żyjemy. Film skończył tradycyjnie napis „James Bond will return” („James Bond powróci”). Czekamy.
Pozostałe nominowane recenzje:1. DzasuPrzejmując stołek reżysera przy produkcji 23-ego filmu o przygodach Jamesa Bonda Sam Mendes, twórca takich tytułów jak „American Beauty“ czy „Droga do Szczęścia“, podjął się bardzo trudnego zadania. Minęło pięćdziesiąt lat, odkąd bohater stworzony przez Iana Fleminga pojawił się pierwszy raz na ekranie, a to nie byle jaka okazja. Reżyser musiał zmierzyć się nie tylko z legendą samego Bonda, ale także pokazać, że po rewelacyjnym „Casino Royale“ w erze wcielającego się obecnie w 007 Daniela Craiga jest jeszcze coś do powiedzenia. I chyba właśnie dlatego „Skyfall“ tak cieszy - to stuprocentowy Bond, który ma wszystko to, czego każdy fan serii może zapragnąć.
W swoim filmie Mendes dokonuje rzeczy zdawałoby się niemożliwej- z gracją łączy bondowską klasę z czasów Seana Connery’ego z rewizjonistycznym podejściem znanym z dwóch filmów z Craigiem, nadając całości charakterystycznego dla własnej twórczości sznytu. „Skyfall“ jest elegancki, trzymający w napięciu i przede wszystkim czuć, że to film o 007. Reżyser nie byłby sobą, gdyby jego bohaterowie nie byli wystarczająco skomplikowani, tak samo jak relacje między nimi. Dzięki temu pierwszy raz w historii cyklu podział na czerń i biel zupełnie przestaje istnieć, a cała historii nabiera psychologicznego wymiaru. Ale bez obaw, Mendes rozumie co czyni Bonda Bondem, więc nie karze swojemu bohaterowi leżeć przez pół filmu na kozetce u psychiatry. Bohatera nadal określa działanie, tylko jego podłoże wydaje się być znacznie ciekawsze. Mendes opowiada głównie o współczesności umieszczając wszystkie charakterystyczne dla Bonda motywy „tu i teraz“ z pełną świadomością tego, z czym się to wiąże. W trakcie jednej ze scen odgrywana przez, jak zwykle znakomitą, Judi Dench M (która to nareszcie jest bohaterką z krwi i kości) mówi, że w dzisiejszych czasach wroga jest trudno wykryć, prosty podział na dobre i złe narody przestał obowiązywać. Zimna Wojna odeszła w niepamięć, a wraz z nią klarowność świata. W dobie internetu jeden szaleniec z komputerem może wyrządzić więcej szkód niż kiedyś cała armia. Jak mamy się w takim razie bronić, skoro stare metody nie pasują do dzisiejszych zagrożeń? „Skyfall“ to konfrontacja starego z nowym, tak w warstwie formalnej, jak i w całym wydźwięku filmu.
Wracający do służby po swojej „śmierci“ Bond z asa wywiadu staje się nagle człowiekiem wyrzuconym poza nawias, reliktem przeszłości. W tej rzeczywistości bohater początkowo nie jest wstanie się odnaleźć, ale jak się okazuje, nawet w dobie mikroprocesorów „ktoś czasami musi pociągnąć za spust“, jak mówi powracający w świetnym stylu Q. „Lub nie pociągnąć“ odpowiada Bond. Bo w interpretacji Mendesa 007 to skrzywdzone dziecko które zostało stworzone perfekcyjną maszyną do zabijania. To zresztą najlepsze z dotychczasowych wystąpień Craiga, który pokazuje aktorstwo najwyższej próby. W „Skyfall“ doprowadził do mistrzostwa to, co zapoczątkował swoim debiutem w „Casino Royale“. Bond jest tutaj jak stare, zmęczone i pozbawione złudzeń wobec świata zwierzę, które nie może wydostać się ze swojej klatki, będąc jednocześnie nadal pełnym uroku osobistego angielskim gentelmanem. Znakomitą kreację tworzy również Javier Bardem jako Silva. Swoją rolą Hiszpan przywodzi na myśl najlepszych antagonistów agenta Jej Królewskiej Mośc,i bawiąc się w sposób godny materiałem, który dostał. Bardem ciągle niebezpiecznie balansuje na granicy aktorskiej szarży, ale czuć, że doskonale zdaje sobie z tego sprawę i dlatego nigdy jej nie przekracza.
Jednak największa siła filmu leży w samym sposobie prowadzenia narracji. Historia jest prosta, ale obfitująca w kilka dobrych zwrotów akcji i multum błyskotliwych dialogów; scenariusz jest na bardzo wysokim poziomie. Od pierwszych minut (a w zasadzie od pierwszego ujęcia) widać, że reżyser wie, co i jak chce opowiadać. Nie ma tu mowy o dziele przypadku. Wszystko zostaje dopełnione genialną robotą operatora Rogera Deakinsa, którego zdjęcia stanowią klasę samą w sobie. Bez przesady, każda z poszczególnych klatek jest małym arcydziełem i to, jak Deakins operuje światłem, kolorystyką i ustawieniem kadru, potwierdza tylko, że jest obecnie jednym z najlepszych w swoim fachu. Scena rozgrywająca się w Szanghaju to istny wizualny majstersztyk. Duża część krytyków, bardzo chwalących „Skyfall“, zadaje jedno pytanie - czy taki psychologiczny Bond to nadal Bond? Szczerze powiedziawszy, nie mam pojęcia, skąd w ogóle biorą się takie wątpliwości. Wszystko woła tu, że pochodzi z historii o 007, a Sam Mendes ubrał starą formułę w nowe szaty, dając serii niespotykany dotąd powiew świeżości. To prawdziwe narodziny starego Bonda w XXI wieku. Jak śpiewa Adele w tytułowej piosence „Skyfall is where we start“. I mimo tych pięćdziesięciu lat na służbie Panie Bond, trudno się z nią nie zgodzić.
2. essencePL4 lata przerwy pomiędzy „Quantum of Solace” a „Skyfall” to wystarczający czas, by oczekiwania wobec filmu urosły do niebotycznych rozmiarów. Te stały się jeszcze większe, gdy ogłoszono, że reżyserem filmu będzie Sam Mendes – twórca m.in. „Jarheada”, „Drogi do szczęścia”, czy „Drogi do zatracenia” (). Jako zdeklarowany fan Bonda od ponad 20 lat do kina szedłem więc z wypiekami na twarzy, jak i z pewną dozą niepokoju. Na szczęście film pod wieloma względami okazał się świetny, choć kilka jego aspektów pozostawiło niedosyt. Ale może zacznę od początku...
Otwarcie filmu – tzw. „zimna czołówka” - nie wyłamało się ze schematów. Przerysowane pościgi już chyba na stałe wpisały się w kanon Bondów z Craigiem i choć fragment z koparką rozwalającą pociąg wywołał na mojej twarzy uśmiech, to całości daleko do biegania po rusztowaniach z „Casino Royale”. Końcówka w postaci „śmierci Bonda” okazała się być pierwszym z całej masy nawiązań do kanonu serii (to samo przecież zdarzyło się już w „Żyje się tylko dwa razy”). Za to doskonałe animacje i bondowska do granic piosenka Adele spełniły moje oczekiwania w 110%. Dalej było równie wesoło: zamach na siedzibę MI6 (który od razu przywołał skojarzenia z serialem „24”, gdzie budynek jednostki antyterrorystycznej padał ofiarą ataku w niemal każdej serii), zmartwychwstanie Bonda, przeniesienie akcji w odleglejsze lokalizacje (tym razem – Szanghaj z jego słynnym Bundem) – czyli nihil novi sub sole, ale czy nie za to właśnie fani kochają Bonda?
Osobiście najlepsze wrażenie zrobił na mnie powrót kwatermistrza Q, który potraktowany został w przewrotny sposób. Q Desmona Llewelyna specjalizował się w nieco lekceważącym podejściu do Bonda jako do młodzika, tym razem więc pojawienie się na ekranie młodziutkiego Bena Whishawa jako klasycznego „nerda”, który traktuje 007 jak człowieka minionej epoki, okazał się być strzałem w dziesiątkę. „Oczekiwałeś wybuchającego długopisu?” to zdanie, które wielu fanów z pewnością zapamięta najlepiej z całego filmu.
Krytyka zachwyca się czarnym charakterem filmu, granym przez Javiera Bardema, Silvą. Ja mam delikatne zastrzeżenia do jego kreacji – Bardem to niewątpliwie świetny aktor, ale za często przywoływał skojarzenia z Jokerem z „Mrocznego rycerza”. Podobnie jak Heath Ledger, Bardem balansuje na granicy śmieszności i szaleństwa, a dodatkowych skojarzeń dostarcza scenariusz. Dwa charakterystyczne fragmenty – gdy szaleniec pozwala się ująć, by zrealizować swój plan, a także gdy w przebraniu policjanta próbuje dokonać zamachu – wydawały mi się niemal żywcem przeniesione z filmu Nolana. Choć długą rozmowę między Bondem a Silvą ogląda się wspaniale, to jednak, jak stwierdziła moja znajoma, „za dużo Batmana w tym Bondzie”...
Dodatkowymi smaczkami w filmie są świetne role Ralpha Fiennesa, Alberta Finneya i... Astona Martina DB (znowu cytując znajomego: „najlepsza rola w filmie!”). Poważne zastrzeżenia mam zaś do obsady kobiecej (poza jak zawsze doskonałą Judi Dench), ani Naomie Harris ani Berenice Marlohe nie zapadają w pamięć swoimi rolami (ta druga wręcz irytuje): między nimi a 007 nie pojawia się nawet odrobina chemii.
Mendes zrobił film o Bondzie dla fanów Bonda – widać, że sam do nich należy i chwała mu za to. A jednak po reżyserze tego kalibru oczekiwałem nieco więcej – spodziewałem się czegoś, co wyłamywałoby się poza schemat, wytyczałoby nowe obszary. Dostałem za to film, będący doskonałym podsumowaniem 50 lat 007, z licznymi nawiązaniami i „prztyczkami w nos” dla miłośników serii. Pozostaje zatem czekać na kolejną odsłonę – plotki głoszą, że za kamerą stanąć może sam Chris Nolan, co wydaje się być bardzo trafnym wyborem. Byleby tylko Bond nie zakładał peleryny.
4. magda_maksimiukW końcu się doczekaliśmy. Po kilku latach perypetii komplikowanych kryzysem finansowym i problemami producentów z MGM, nareszcie jest! W dwudziestym trzecim odcinku przygód najwierniejszego agenta Jej Królewskiej Mości, James Bond powrócił, jest w formie i znowu zachwyca. Jak na pięćdziesięciolatka (tyle już czasu upłynęło od premiery „Dr. No”) to wyczyn godny pozazdroszczenia.
Chociaż wydaje się to mało prawdopodobne (po rewolucyjnym pod wieloma względami „Casino Royale”), „Skyfall” wnosi do formuły nową jakość. Ogromna w tym zasługa reżysera Sama Mendesa, który po raz pierwszy od lat zrealizował film w ojczystym kraju, a do tego z dobrymi znajomymi. Z Danielem Craigiem współpracował już przecież przy „Drodze do zatracenia” przed dziesięcioma laty, a z autorem świetnych zdjęć – Rogerem Deakinsem, dwukrotnie („Jarhead: Żołnierz piechoty morskiej” i „Droga do szczęścia”). Paradoksalnie, „nowa jakość” Bonda ma wiele wspólnego z jego początkami. 007 znowu jeździ Astonem Martinem, i chociaż zdarza mu się sięgnąć po butelkę piwa, chętnie zamawia Martini (wiadomo jakie). Emocje po burzliwym romansie z Vesper Lynd (Eva Green) opadły, James znowu traktuje dziewczyny przedmiotowo, jak za starych dobrych czasów. Przede wszystkim jednak, Bond dużo czasu spędza w rodzinnym kraju. Jedyne podróże jakie odbywa, to krótkie wypady „operacyjne” do Turcji, Szanghaju i chińskiego regionu Makau. To jak na 007 bardzo mało. Ale właśnie dzięki temu „Skyfall” to udany powrót do korzeni, a jednocześnie kontynuacja dobrego kursu zapoczątkowanego filmem „Casino Royale” i flirt z nowoczesnością. Także piosenka w wykonaniu Adele jest tego znakomitym przykładem. Artystka, niezwykle popularna na dzisiejszej scenie, śpiewa w charakterystycznym stylu „retro”, w którym bardziej niż kolorowe przebrania i szum medialny liczyły się wciąż jeszcze melodia i słowa. Dlatego też utwór „Skyfall” przypomina dawne czasy i muzyczne tematy początkowych epizodów „bondowskiej” serii, choćby wspomnieć Shirley Bassey („Goldfinger” i „Diamenty są wieczne”) czy Nancy Sinatrę („Żyje się tylko dwa razy”). Ten odcinek Bonda jest też dużo bardziej „brytyjski”: James ogląda w National Gallery dzieło Turnera („The Fighting Temeraire”), M. cytuje Tennysona, duża część akcji dzieje się w londyńskim metrze (w popularnej zielonej District Line), a ostateczne porachunki równane są w szkockiej posiadłości, w której wychowywał się James.
Dialogi między bohaterami skrzą się od ciętych ripost w tradycyjnym, „bondowskim” stylu. Napięcie rośnie z minuty na minutę, osiągając punkt kulminacyjny przy spotkaniu oko w oko z czarnym charakterem – Silvą, perfekcyjnie zagranym przez charyzmatycznego Javiera Bardema. Tym razem przeciwnik 007 ma w sobie coś z Antona Chigurha z „To nie jest kraj dla starych ludzi” i Jokera z „Mrocznego rycerza”. Jest demoniczny i skrywa tajemnicę, a jednak w pewien sposób można w stosunku do niego odczuwać dozę współczucia. Stał się produktem ubocznym bezlitosnej polityki MI6 wobec zdemaskowanych agentów, a rezygnując z rządowej posady sam zdecydował o własnej przyszłości. Teraz przyszło mu zapłacić za to wysoką cenę. Rola Bardema jest niejednoznaczna, i przez to tak ciekawa. Podobnie zresztą jak grana przez fantastyczną Judi Dench, M. W poprzednich dwóch odcinkach, zarówno w „Casino Royale”, jak i „Quantum of Solace” postać szefowej brytyjskiego wywiadu była systematycznie rozbudowywana. W „Skyfall” M. pojawia się znacznie częściej niż „dziewczyny Bonda”, do tego tym razem pełni jednocześnie rolę mentorki, powierniczki, a nawet matki głównego bohatera. Nie zdradzając zbyt wielu szczegółów, należy jednak dodać, że tym razem to M. staje się bezpośrednim katalizatorem kolejnych wypadków. Tylko dzięki niej (a może przez nią?) Bond będzie w stanie znowu stanąć do walki w obronie tego, co słuszne.
007 się nie starzeje, bo zestarzeć się po prostu nie może. Owszem, na jego twarzy pojawiło się więcej zmarszczek, przyprószona siwizną broda to też niekoniecznie element, który jest utożsamiany ze słynącym z nienagannego wyglądu agentem. Bond wykazuje pewne oznaki zmęczenia, tak fizycznego, jak i psychicznego, w końcu to tylko człowiek. Uczucie upływającego czasu wzmocnione jest pojawieniem się młodego Bena Whishawa w roli Q. To rewolucyjna wręcz zmiana szczególnie dla tych, dla których Q. zawsze kojarzył się będzie z wiekowym Desmondem Llewelynem (zagrał w 17 filmach o przygodach 007, ostatni raz w „Świat to za mało”). Jednak również i w tym przypadku różnica wieku nie stanowi większego problemu. Od pierwszego spotkania Whishawa z Craigiem na ekranie wyczuwa się między nimi pozytywną chemię. Ta para zna się zresztą już dobrze, mając za sobą trzy wspólnie zrealizowane filmy („Okop” z 1999 r., „Przekładaniec” i „Przetrzymać tę miłość” z 2004 r.). Młody Q. najszybciej reaguje też na skutki kryzysu finansowego – oferuje Bondowi już tylko podręcznego Walthera i miniaturę radia. To symboliczny koniec starego ładu. Koniec ery wybuchających długopisów i efekciarskich gadżetów. 007 jest bardziej ludzki, prawdziwy, z krwi i kości.
Taki sposób przedstawienia rzeczywiście zbliża go do konwencji przyjętej też w nowej wersji Batmana Christophera Nolana, o czym rozpisują się krytycy na całym świecie, ale jej nie kopiuje. To w końcu przede wszystkim nowoczesny technothriller w najlepszym wydaniu, który ogląda się z zapartym tchem od początku do końca. Aż trudno uwierzyć, że kiedy pierwszy film z cyklu ujrzał światło dzienne, ani Mendesa, ani Craiga, nie było na świecie. Stworzyli oni bowiem razem obraz, który ma najwięcej wspólnego z pierwszymi przygodami 007. „Skyfall” ogląda się z największą przyjemnością, bo jest to nade wszystko starannie zrealizowany, pięknie sfotografowany i z werwą zagrany film akcji. Znane motywy wracają, tak jak wraca stylowy Aston Martin i nieśmiertelna tabliczka na końcu, że „James Bond powróci”. A jednak Bond cały czas się zmienia i ewoluuje. Powoli przestaje być gotowym na wszystko agentem do zadań specjalnych z licencją na zabijanie. Coraz częściej odsłania swe prawdziwe oblicze – nie pozbawione wątpliwości o sens lojalnej służby i wpojone wartości. To nowy Bond na nowe czasy.
5. t_dudzinskiBond przez większość filmu nosi brodę i dostaje zadyszki, odtwórczyni głównej roli kobiecej niedługo skończy osiemdziesiątkę, a szwarccharakterowi zdecydowanie bardziej niż na obalaniu rządów i wywoływaniu globalnych konfliktów zależy na wyrównaniu osobistych rachunków. Co złośliwsi twierdzą, że odpowiednim tytułem dla 23 odsłony bondowskiego cyklu byłby „Mroczny agent sam w domu” – i nie sposób odmówić im podstaw po temu. Brzmi fatalnie? A jednak, tak na przekór, „Skyfall” to spełnienie marzeń nie tylko bondomaniaków. To po prostu kawał znakomitego kina.
Tajemniczy morderca wykrada MI6 listę agentów penetrujących międzynarodowe struktury przestępcze, a podczas próby jej odzyskania Bond dostaje kulkę… od koleżanki po fachu. Po tym incydencie 007 udaje zmarłego. Na rajskiej plaży rozkoszuje się niezobowiązującym seksem i sięga do kieliszka (bynajmniej nie zamawia w szytym na miarę smokingu martini z wódką, choć robi to na swój sposób równie efektownie). Taka degrengolada trwałaby zapewne dłużej, gdyby nie wiadomość o ataku terrorystycznym na siedzibę MI6. Bond postanawia wrócić do służby, ale nim to zrobi, musi przejść testy wydolnościowe. Czy 007 jest za stary? Choć jeszcze parę lat temu takie pytanie można by uznać za bluźniercze, przewija się ono przez cały film Sama Mendesa. I nie chodzi tu tylko o to, że po czterdziestce i cel, i kondycja już nie te. Zarówno nowy Q (Whishaw), wypisz-wymaluj nerd, nadzorujący pracę M i wywiadu Mallory (Fiennes), jak i główny antagonista Silva (Bardem), nota bene cybberterrorysta, dają mu do zrozumienia, że świat należy do młodych, że przy pomocy nowych technologii można więcej zdziałać niż pociągając za spust.
Świętokradztwo? Nie. To kolejna, bardzo udana próba urealnienia postaci Bonda. Bond-Craig już dawno przestał być znanym z „Casino Royale” żółtodziobem i rozpaczać za ukochaną. Nareszcie niewymuszenie zachowuje się jak dżentelmen, porusza się z gracją, uwodzi kobiety i potrafi odgryźć się błyskotliwą ripostą. Jeżeli ktokolwiek miał jeszcze wątpliwości, że Craig pasuje do roli Bonda, po seansie „Skyfall” mieć ich nie będzie. Tyle tylko, że Bond-Craig ma bardziej ludzkie oblicze, jest dotykalny, stąd jego starzenie się i pytania o przystosowanie do obecnych realiów. To niejako naturalna kolej rzeczy. Możemy jednak odetchnąć z ulgą: choć nie emanuje wdziękiem Connery’ego i daleko mu do autoironii Moore’a, który rozbrajał w stroju klauna bombę atomową, Craig jest Bondem, Jamesem Bondem, a nie Bourne’em, ani też kalką innego bohatera kina akcji.
No dobrze, ale przecież sukces tych filmów nie zależy tylko od głównego bohatera, ale też od intrygi, pomysłowych scen akcji, demonicznego antagonisty, pięknych dziewczyn i innych znaków rozpoznawczych serii. Te, może poza dziewczynami, w „Skyfall” zdecydowanie nie zawodzą. Mocną stronę filmu stanowią dialogi. Mam wrażenie, że scenarzyści (etatowcy Purvis i Wade oraz Logan, współscenarzysta „Gladiatora”) tyle samo czasu poświęcili pisaniu pojedynków na słowa co tych na śmierć i życie. Cieszą również innowacyjne rozwiązania fabularne, wyjątkowe smaczki, że wymienię dla przykładu wykorzystanie przez protagonistę koparki w sekwencji otwierającej i Astona Martina w końcówce. Dzięki nim można autorom wybaczyć oczywiste zapożyczenia z „Mrocznego Rycerza”. Słyszałem też wiele narzekań na zakończenie, które mnie z kolei niesłychanie przypadło do gustu głównie ze względu na rezygnację z tradycyjnego rozwiązania - Bonda przedostającego się do centrum dowodzenia złoczyńcy.
Strona wizualna filmu oszałamia. Nie mówię tu tylko o efektach specjalnych, ale także o zdjęciach, co chyba nikogo nie dziwi, gdyż Sam Mendes i jego operatorzy zawsze potrafili mistrzowsko komponować i filmować kadry (pamiętacie deszczowe sceny w „Drodze do zatracenia”?). Roger Deakins wzniósł się na wyżyny operatorskich możliwości. Mnie szczególnie zachwyciły zdjęcia neonów odbijających się w szybach szanghajskiego drapacza chmur i pojedynek cieni tamże (mini-perełka, która zapadnie wszystkim widzom w pamięć). Trzeba przyznać, że Deakins równie dobrze spisał się przy mniej egzotycznych lokacjach, zwłaszcza zamglonych szkockich krajobrazach. Z kolei pomysłu na kryjówkę głównego przeciwnika nie powstydziłby się Ken Adam, odpowiedzialny za równie monumentalne i ekscentryczne dekoracje w bondowskich klasykach. A skoro już jestem przy stronie wizualnej, niesłychanie cieszy powrót Daniela Kleinmana do roli twórcy napisów tytułowych (nie pracował przy „Quantum of Solace”). Animowana czołówka wraz z piosenką Adele, swoją drogą przeciętną, gdy słucha się jej osobno, wciska w fotel i wprowadza w mroczny klimat „Skyfall”.
Mawiano, że jaki czarny charakter, taki film o Bondzie. Silva, jak stwierdzi protagonista, ma efektowne wejścia – a to zabawi skrępowanego agenta parabolą o tępieniu szczurów, a to przyleci helikopterem w rytm utworu o wymownym tytule. Miałem problemy z jednoznacznym zaklasyfikowaniem go – bywa demoniczny, bywa nazbyt komiczny. Jest odrobinę przerysowany (przypadłość kinowych psychopatów-megalomaniaków), również pod względem wyglądu (zasadniczo, jeżeli mści się na brytyjskim wywiadzie w tak wyrafinowany sposób, to aż strach pomyśleć, jaką wendettę zgotowałby swojemu fryzjerowi), ale bez wątpienia przykuwa uwagę. Przy nim Max Zorin z Zabójczego widoku stanowi wzór zdrowia psychicznego. Z racji roli, jaką w „Skyfall” odgrywają relacje Bonda i Silvy z M, pierwsze skrzypce pośród filmowych kobiet gra Judi Dench. Po raz pierwszy w 17-letniej historii występów w bondowskiej sadze aktorka ta, która niedługo skończy 78 lat, może zaprezentować skalę swojego talentu. Jej rola jest znacznie bardziej rozbudowana niż w Świat to za mało. Natomiast nadmiernie pewna siebie Eve i egzotycznie intrygująca Severine są koniec końców postaciami epizodycznymi. Szybko odchodzą w cień. Żadna z nich nie zostaje pełnoprawną dziewczyną Bonda – mimo zabaw z brzytwą i igraszek pod prysznicem.
Z czystym sumieniem polecam „Skyfall” jako jeden z najlepszych filmów w cyklu. Jak dziwnie by to nie brzmiało, zawartość Bonda w Bondzie jest tu odpowiednia – ani przesadzona tak jak pod koniec kadencji Moore’a, ani zbyt mała, na czym ucierpiało „Quantum of Solace” (i wszyscy, którzy go obejrzeli). Gdy po ostatniej scenie (jednym z największych ukłonów w stronę bondomaniaków) pojawiła się stała zapowiedź „James Bond will return”, pomyślałem – „powracaj, James, właśnie taki”! Równie zadowolony po seansie przygód 007 nie byłem dawno.
6. slav_6“With plesure, sir! With plesure!”
Ostania kwestia wypowiadana z szelmowskim półuśmieszkiem na twarzy przez agenta 007 w filmie „Skyfall” może być idealnym podsumowaniem całego filmu, którego oglądanie to po prostu czysta, niezmącona niczym przyjemność.
Nowy Bond jest przede wszystkim bezpretensjonalny, pozbawiony sztucznej nadętości i zbędnej powagi. Sam Mendes bawi się konwencją i widać, że sprawia mu to radość, co bezpośrednio przekłada się na reakcje wypełnionej po brzegi sali kinowej. Sam tego doświadczyłem. Widzowie jakby naturalnie wczuwali się w konwencję i reagowali na najdrobniejsze nawet niuanse tej misternej kompozycji, a było to nocny wtorkowy seans, więc o czymś to świadczy. Czułem, jakbym wsiadł w wehikuł czasu i cofnął się do okresu, kiedy postacie w filmach - choć były zarysowane wyraźną kreską - nie były płaskie, papierowe, mdłe, a posiadały bardzo konkretny charakter.
Twórcy „Skyfall” do cech komiksowych dodali trochę cech ludzkich, tworząc postacie bardziej wielowymiarowe; ale bez obaw, „Skyfall” nie staje się przez to filmem głęboko psychologicznym, natomiast na pewno zyskuje na różnorodności. James Bond grany przez Craiga staje się coraz bardziej zdystansowany i wyraźnie ironiczny. Wydaje się, jakby przechodził symboliczną metamorfozę od poważnej, chłodnej kreacji z dwóch poprzednich filmów do postaci, która, nie tracąc tamtego rysu, zyskuje parę dobrych cech od swoich poprzedników i jednocześnie spina klamrą całą spuściznę bondowskiej serii. W pierwszej części filmu 007 przeżywa rozterki etyczne, ma swój epizod pijacki, z nieszczęsnym wypominanym przez wielu piwem w chatce na plaży, traci formę i wyraźnie widać lata na karku. Nie jest to jednak jakieś niezwykłe psychologiczne zawirowaniu w uniwersum bondowskiej serii jak również nie jest to żadne poniewieranie sacrum, bo i takie głosy można usłyszeć. Każdy miłośnik serii wie, że Bond wiele razy walczył ze swoimi słabościami, a i piwo również zdarzyło mu się juz pić. Bond ze „Skyfall” wydaje się wręcz w pełniejszy sposób ucieleśniać pierwowzór Iana Faminga, który również musiał pokonywać własne niedoskonałości.
Każdy film z Bondem był dzieckiem swojej epoki. Tak jest i tym razem. Dotyczy to głownie przedstawiania świata, gadżetomanii i scen akcji. Przez lata również poszerzył się język filmu, w tym ten opisujący emocje. I Sam Mednes po mistrzowsku z tego skorzystał. Dzięki temu postacie, po wyjściu z kina się po prostu zapamiętuje. Na wyróżnienie zasługuje zarówno pięknie rozbudowany wątek M z doskonałą pełną półtonów i rozbieżnych uczuć rolą Judi Dench, jak i kreacja Javiera Bradema w roli bondowskiego antagonisty Silvy. Silva to wiecznie uśmiechnięty socjopata o umyśle skrzywdzonego dziecka. Jest przerażająco ludzki. To czyni go bardziej niebezpiecznym przeciwnikiem niż każdy chłodno myślący przeciwnik z wcześniejszych filmów, zwłaszcza, że siłą która go determinuje jest najczystsza w swej konsystencji zemsta.
„Skyfall” to film bardzo przemyślany. Wyraźnie rzuca się w oczy skonstruowany z wyczuciem szkielet dramaturgiczny całości – sekwencje przepełnione epickim rozmachem przeplatają się ze scenami wolniejszymi, bardziej zróżnicowanymi, przedstawiającymi bliżej bohaterów, ich emocje i relacje między nimi. I choć zarówno każda scena z osobna, jak i całość filmu wydaje się być precyzyjnie zaplanowana, to wbrew prawom fizyki właśnie ta precyzja kompozycji nadaje „Skyfall” poczucie luzu i naturalności. Nie ma dłużyzn ani nudy. Stanowiące silną ramę fabuły sceny akcji są kumulacjami radosnej i niemal poetycko sfilmowanej destrukcji. W „Skyfall” nie jest to bezmyślne rozwalanie całego świata prymitywną maczugą. Tutaj mamy do czynienia z działaniem na emocje inne niż eskapistyczną potrzebą instynktownego odreagowania, gdyż sceny te wpływają na dramaturgię całości i są nierozerwalnie połączone z losami bohaterów. Ich istnienie ma po prostu sens. Całość uzupełniają porozrzucane to tu to tam smakowite drobiazgi, jak figurka psa na biurku M budząca skojarzenie z Winstonem Churchilem, czy też w części finałowej odbicie w obudowie lusterka Astona Martina. Niby mała rzecz, a cieszy. Precyzja scen akcji, dbałość o szczegóły, zróżnicowanie postaci. Tak, Sam Mendes nie pozostawił niczego przypadkowi i zrobił to po mistrzowsku.
Na koniec mała dygresja. Wiele komentatorów na forach twierdzi, że w najnowszym Bondzie jest zero procent Bonda. Powiem krótko: bzdura!. W „Skyfall”, przepraszam za kolokwializm, aż wali na milę cudowną wonią poprzednich filmów o agencie 007. Drobne elementy ze poprzednich filmów przenikają spontanicznie do świata „Skyfall”. Pokusiłbym się wręcz o stwierdzenie, że z każda upływającą minutą inwazja bondowskiej tradycji staje się coraz bardziej oczywista i zwiastuje, że w kolejnych filmach będzie jej jeszcze więcej. Już dawno żaden film mnie tak nie odprężył. Lepiej niż nie jeden wstrząśnięty, a czasem nawet plebejsko zmieszany drink. W przypadku „Skyfall” magia cinema paradiso po prostu działa. Wystarczy usiąść w kinowym fotelu i dać się odurzyć.
7. olka_demolkaPrzyzwyczajenie jest częścią ludzkiej natury. „Jeśli coś jest dobre, niech się nie zmienia” – myślimy sobie, przyznając jednak w duchu, że lubimy również niespodzianki. Najnowszy film z Bondem (Jamesem Bondem) spełnia oba te pragnienia. Zaczynamy się już bowiem przyzwyczajać do „nowego” agenta 007 – Daniel Craig już trzeci raz gra na nosie tym, którzy nie pokładali w nim żadnej nadziei. I tak, jak w poprzednich filmach stopniowo stawał się Bondem (poznając smaki miłości i zemsty), to teraz jest nim już w pełni – kobiety go kochają, złoczyńcy dostają po pysku, a garnitur leży jak ulał. Jest to jednak wciąż nowa (czyli: nadal zaskakująca) interpretacja postaci – Bonda z ludzką twarzą. Bonda, który odczuwa słabość. Bonda, którego przeszłość miała wpływ na jego ukształtowanie. Ale i nasze przyzwyczajenie do „starego” Bonda będzie mile połechtane – okazuje się bowiem, że pewne samochody i drinki nie wychodzą z mody, panny Moneypenny ulegają konkretnym zauroczeniom, Q znają się na swojej pracy, a najlepsi złoczyńcy mają poważne problemy natury dentystycznej. Nowy Bond staje się już powoli klasyką, i to na naszych oczach. Przyzwyczaja nas do siebie i zaskakuje na zmianę, ale przede wszystkim – bezustannie przyciąga.