Film kosztował ponad milion dolarów, ale chyba ciągle można go określić mianem niskobudżetowego. Tyle że co dostajemy za ten milion? Krzaki na jakimś odludziu, ruinę pałacu, garstkę kostiumów i kiepskie zdjęcia (albo kamera była cyfrowa, albo w ogóle nie było oświetlenia planu). Nie wiem, ale żadna z tych składowych nie wygląda mi na coś, co mogłoby generować koszty wymagające wyłożenia na produkcję aż MILIONA dolarów. A wspomniałem już może, że film, nawet kulturalnie zrobiony jeśli chodzi o realia, jest nudny i w sumie nie wiadomo, po co powstał?
Sama historia jest prosta jak budowa cepa i luźno opiera się na wątkach z powieści Mary Shelley. Wiktor Frankenstein przybywa na wyspę, na której miał laboratorium, żeby poślubić Elżbietę. Jednak nie dane im jest cieszyć się ceremonią, bowiem nagle świtę (ksiądz, dwóch przyjaciół i grupę wynajętych do ochrony zbirów) zaczyna w okrutny sposób mordować prawie trzymetrowy potwór, którego powołał do życia Frankenstein. Cała fabuła, to uciekanie i krycie się po kolejnych pomieszczeniach czy budynkach. I tak aż do samego finału. Koniec może trudno określić happyendem, ale niewielka to pociecha dla kogoś, kto przesiedział półtorej godziny oglądając jałowe dyskusje, ucieczki, retrospekcje i latające gumowe kończyny.
W efekcie, mimo elegancji wynikającej ze znośnego odpracowania realiów (zachowanie, kostiumy, broń), film nie jest w stanie zaproponować jakiejś sensownej formy rozrywki i im bliżej końca, tym większe ciśnienie na sięgnięcie do klawisza stopu. 3/10