Można powiedzieć, że aktorstwo "Niebezpiecznych związków" jest jego największą zaletą, ale też olbrzymią piętą achillesową. Glenn Close i John Malkovich stworzyli genialne postacie, godne wszelkich laurów i nagród filmowych. Aż nie chce się wierzyć, że tak naprawde nie zostały docenione. Ta para daleko w tyle pozostawia całą resztę obsady, która na tle ich kunsztu wypada bardzo blado. Mamy tu tragicznego Reeves'a, nieco tylko od niego lepszą Ume Thurman oraz zupełnie jednowymiarową i strasznie irytującą Michelle Pfeiffer, której nagród za tę rolę zwyczajnie nie mogę zrozumieć. Mimo to, film broni się znakomicie. Oglądanie go sprawiło mi ogromną przyjemność, więc mogę go z czystym sumieniem polecić :)