Nie przepadam za podziałem na kino lewicowe czy prawicowe, a klucz ten przewija się tutaj w komentarzach. Myślę, że w tym przypadku granice się zacierają. Przyznać jednak trzeba, że Clint ma wyczuwalny sznyt i tak długo jak reżyseruje, da się go wyczuć.
Film bez zadęcia i wartkiej akcji, ma swoją siłę w klasycznym ujęciu dobra i zła. Prosta, poczciwa, szlachetna postać i niegodziwe oskarżenie o zbrodnie. Czyż nie ma większej krzywdy?
Na pierwszy rzut oka, niby zbyt banalnie poprowadzona historia, ale czy właśnie o pryncypiach nie warto przypominać? Z drugiej strony warto też odnotować, ze nie mamy tu zwrotu akcji w stylu Skazanego na Shawshank. Tutaj odpowiednimi wybiegami sprężna się nie napina, wszystko jest bardziej jednostajne. Do samego końca reżyser zostawia nas też z malutką dozą wątpliwości. Więc ostatecznie nie jesteśmy z premedytacją bodźcowani, aby wywołać w nas skrajne emocje. Wszystko to sprawia, że film jest solidny, ciepły i prostoduszny.
Im dłużej od obejrzenia tym bardziej go doceniam.