Piotr Czerkawski

Wariacje Kunderowskie – żegnamy autora "Żartu"

Hotspot
/fwm/article/Wariacje+Kunderowskie+%E2%80%93+%C5%BCegnamy+autora+%22%C5%BBartu%22+FILMWEB-151467 Getty Images © Eamonn M. McCormack
Filmweb A. Gortych Spółka komandytowa
https://www.filmweb.pl/fwm/article/Pennsylvania+Gothic-118038
W NASTĘPNYM ODCINKU

Pennsylvania Gothic

Podziel się

To właśnie w ciągłym ocieraniu się o banał, klisze i granice złego smaku tkwi urok serialu "Banshee".

Seriale to literatura epicka naszych czasów. Podczas gdy kino często zatrzymuje się w pół kroku, one idą coraz dalej i wciąż przesuwają granicę tego, co w głównym nurcie dozwolone. Bywa, że sami boimy się tego, co czeka na nas w następnym odcinku.

***

Największa siła serialu "Banshee" nie tkwi w jego doskonałości czy wadze poruszanych problemów, ale w ciągłym balansowaniu pomiędzy odważną telewizją wysokiej jakości a eksploatacyjną pulpą.


W tym roku zakończył się czwarty i ostatni sezon serialu "Banshee". Choć historycy telewizji raczej nie wymienią tego serialu wśród kilku najważniejszych dla epoki, pozostaje on bardzo ciekawym przykładem tego, jak w ostatnich latach zmieniała się telewizyjna rozrywka. Skupia wszystkie jej sprzeczności w okresie, gdy serialowa rewolucja okrzepła, utrwaliła się, zdobyła najważniejsze pozycje i po heroicznym wieku złotym, wkroczyła w srebrny. 

Krytycy od pierwszego sezonu pozostawali podzieleni. Jedni porównywali "Banshee" do filmów Tarantino i komiksów Franka Millera, inni – jak krytyk "The Washington Post" Hank Steuver (jego opinię można przeczytać TUTAJ) – pisali: "twórcy "Banshee" bezczelnie próbują nas przekonać do tego, że obecna w ich show przemoc, nieprawdopodobne zwroty akcji wystudiowana brzydota miały tworzyć awangardową telewizję", podczas gdy tak naprawdę oferują widzom "wyłącznie banał". Do którego z tych dwóch biegunów ostatecznie bliżej serii?

Panoptikum zbrodni

Stuuver nie zauważa jednak, że to właśnie w ciągłym ocieraniu się o banał, klisze i granice złego smaku tkwi urok serialu. Nie tylko pod tym zresztą względem przypomina on projekt "American Horror Story". Ta wyprodukowana przez telewizję FX seria (składająca się z dramaturgicznie zamkniętych, niepowiązanych ze sobą fabularnie sezonów) stanowi swoiste panoptikum amerykańskich koszmarów, przegląd wszystkich motywów i tradycji kina i literatury grozy. Pojawia się w nim nawiedzony dom, sekretna loża czarownic, makabryczny szpital dla najciężej psychicznie chorych, demoniczne opętania, duchy wracające zza grobu, eksperymentujący na ludziach szaleni uczeni. "Banshee" w podobny sposób zbiera klisze i motywy tym razem nie grozy, ale zbrodni. A raczej fantazji wokół niej, jakie w groszowych powieściach, komiksach, kinie i telewizyjnych serialach snuje amerykańska popkultura. Koniecznym warunkiem czerpania przyjemności z obcowania z serialem jest przyjęcie do wiadomości, że mamy do czynienia przede wszystkim z żonglerką fabularnymi motywami i archetypicznymi postaciami. Nie można oczekiwać po tej serii ani trójwymiarowych postaci, ani fabularnego prawdopodobieństwa. Gdy jednak przyjmiemy to założenie, zawiesimy niewiarę i wygodnie rozluźnimy się w fotelu przed ekranem, dostaniemy niegłupią, bardzo popkulturowo i realizacyjnie sprawną rozrywkę. 

W barszczu "Banshee" wedle wszelkich racjonalnych kryteriów jest zbyt wiele grzybów, by nie rozbolał od nich brzuch. Serial wraz rozwojem pożera i przetrawia kolejne gatunki i motywy fabularne. Łączą się w nim film gangsterski, widowiskowe sceny akcji, łotrzykowska narracja o "uczciwych złodziejach", rzucających wyzwanie potężniejszym od siebie, historia skazańca próbującego uciec od przeszłości i rozpocząć nowe życie, wreszcie telenowelowy niemal wątek rodzinny – wszystko to się spinać nie powinno, a widzimy przecież, że się spina.

Kowboje i ranczerzy

Cały ten gatunkowy kalejdoskop upchnięty jest w dodatku na terenie niewielkiego, tytułowego miasteczka w stanie Pensylwania. Przybywa do niego były skazaniec, który odsiedział w więzieniu 15 lat za przestępstwo, które popełnił wobec swojego dawnego szefa – ukraińskiego mafiosa. Bohater wierzy, że w miasteczku ukrywa się jego dawna wspólniczka i ukochana – będąca, tak się składa, także córką oszukanego gangstera. Pierwszego dnia w Banshee bohater jest świadkiem bójki w barze, w trakcie której ginie Lucas Hood – mężczyzna zmierzający do miasta, by objąć w nim posadę szeryfa. Były skazaniec przejmuje jego tożsamość i wakującą posadę w miasteczku. Liczy, że dzięki tej przykrywce łatwo znajdzie żonę. Praca szeryfa w mieście nie należy jednak do łatwych – trzęsie nim bowiem lokalny gangsterski watażka, były amisz Kyle Proctor (świetna rola duńskiego aktora Ulricha Thomsena). 




Główną oś filmu stanowi konflikt między Hoodem a kolejnymi figurami potwornej, nagiej władzy, przede wszystkim Proctorem. W ich sporze wracają pewne bardzo archetypiczne dla amerykańskich opowieści motywy: stojący na straży prawa szeryf i faktycznie stanowiący prawo w okolicy bogacz; kowboj pragnący wolności i grodzący swoje posiadłości ranczer. Hood i Proctor stanowią dwie twarze, dwie wersje tego samego pragnienia: ucieczki od ciężaru przeszłości i od własnej biografii, wymyślenia, stworzenia się na nowo. Proctor ucieka od społeczności amiszów, w jakiej dorastał, staje się uosobieniem tego wszystkiego, czym gardzi ona we współczesnym świecie; Hood, by uciec od przeszłości, przyjmuje zupełnie nową tożsamość – jednak, jak wiemy jako kompetentni użytkownicy popkultury, żaden z nich od przeszłości nie zdoła w pełni się uwolnić.

Mroki Pensylwanii

W amerykańskiej popkulturze małe miasteczka często przedstawiane były jako siedlisko mrocznych sił (nadprzyrodzonych lub nie), kryjących się za ich z pozoru spokojnym, leniwym życiem. Twórcy "Banshee" intensyfikują ten chwyt do granic dobrego smaku i poza granice fabularnego prawdopodobieństwa. Miasteczko w Pensylwanii staje się w serialu sceną, po której przechadza się wszystko, co w splocie różnych tożsamości, jakie składają się na Amerykę, najbardziej dziwaczne i egzotyczne dla widza. Przez cztery sezony serialu przewijają się amisze (protestancka sekta odrzucająca wszelkie współczesne wynalazki i żyjąca jak w XVII wieku), rdzenni Amerykanie mieszkający w rezerwacie pod miastem i dążący do konfrontacji z białymi, neonaziści, tajne bazy wojskowe, w których bez wyroków sądów przez miesiące torturuje i przetrzymuje się więźniów, przedstawiciele kolumbijskich karteli i mafii z Europy Wschodniej. W ostatnim sezonie jest nawet sekta czcicieli diabła. 

Tego obrazu dopełniają ekscentryczne, zbudowane na przerysowaniu i przesadzie postaci drugiego i trzeciego planu. Prawą ręką Proctora jest Clay Burton – ubrany zawsze w nienaganny garnitur z muszką lokaj z zamiłowaniem do masochizmu; Indianom przewodzi nadludzko silny i równie potężnie nienawidzący białych młody mężczyzną, któremu w walce z białymi pomaga piękna morderczyni; głównym wspólnikiem Hooda jest Job – genialny haker azjatyckiego pochodzenia (równie dobrze co z komputerem radzący sobie z bronią), przegięty gej, najczęściej występujący w damskich strojach. Tak skonstruowane postaci zastawiają na aktorów pułapki, ale dają też okazję do zapadających w pamięć kreacji – zwłaszcza Matthew Raucha w roli Burtona i Hoona Lee w roli Joba trudno zapomnieć. 

Te postaci bez wątpienia nadają serii "komiksowy" charakter; gdy zacząłem oglądać serial, od razu wziąłem się za szukanie informacji, czy nie jest on przypadkiem ekranizacją jakiejś powieści graficznej. Podejście do amerykańskich mitologii, konstrukcji postaci, przemocy, wreszcie czarny, makabryczny humor przywodzą na myśl komiksową serię "Kaznodzieja" Gartha Ennisa. Jest zabawnym zbiegiem okoliczności, że jej telewizyjna adaptacja (przygotowana przez Setha Rogena i Evana Goldberga) wchodzi w tym roku w Stanach na ekrany, zaraz po tym, gdy znika z nich "Banshee".
Podejście do amerykańskich mitologii, konstrukcji postaci, przemocy, wreszcie czarny, makabryczny humor przywodzą na myśl komiksową serię "Kaznodzieja" Gartha Ennisa. Jest zabawnym zbiegiem okoliczności, że jej telewizyjna adaptacja (przygotowana przez Setha Rogena i Evana Goldberga) wchodzi w tym roku w Stanach na ekrany, zaraz po tym, gdy znika z nich "Banshee".
Jakub Majmurek


Siedliskiem tego typu zegzotyzowanych obrazów mrocznej potworności, jakich w "Banshee" pełno, w amerykańskiej popkulturze pozostaje raczej południe kraju. Na określenie grupujących je tekstów kultury powstało nawet specjalne określenie: southern gothic. W telewizji w ostatnich latach jego najznamienitsze przykłady można znaleźć w pierwszym sezonie "Detektywa" i trzecim "American Horror Story" (oba osadzone są w Luizjanie). "Banshee" oferuje swoisty pennsylvania gothic, pokazuje, że by zanurzyć się w okropności, nie trzeba podróży na odległe południe, wystarczy trochę zboczyć z trasy na drodze między Nowym Jorkiem a Waszyngtonem.

Guilty pleusure Srebrnego Wieku

Poza wszystkim, o czym pisałem, marka "Banshee" opiera się na jeszcze jednym: świadomej grze z seksem, nagością i przemocą. Kilka lat temu, głównie przy okazji "Gry o tron" sporo dyskutowało się w Stanach o eksploatacyjnym wymiarze nowej fali seriali – o tym, jak używają wątpliwej jakości scen seksu i przemocy, by przyciągnąć widzów. Przy "Banshee" "Gra o tron" wygląda pod tym względem jak coś wziętego z kanału Disneya. W "Banshee" mamy czasem wrażenie, że cała narracja jest tylko przerywnikiem dla widowiskowych scen walk, strzelanin, tortur i seksu. O co w tych wszystkich obrazach chodzi twórcom serialu?

Być może pewnej wskazówki może dostarczyć fakt, iż jego twórcą jest osoba spoza telewizji, pisarz Jonathan Tropper. Tropper jest intelektualistą z klasy średniej w coraz bardziej średnim wieku z przedmieść Nowego Jorku i w swojej prozie opowiada historie osadzone w tym świecie i jego problemach – znacznie mniej widowiskowych niż te znane z "Banshee". Jedna z jego powieści została zresztą zekranizowana przez Shawna Levy'ego jako "Powiedzmy sobie wszystko" i filmowi (nie tylko ze względu na Adama Drivera) zdecydowanie bliżej do świata "Dziewczyn" Leny Dunham, niż do omawianego tu serialu. Tak jakby w nim pisarz mógł wreszcie pobawić się wszystkimi pulpowymi motywami, które wydawały mu się zbyt tanie i naznaczone złym smakiem, by wrzucać je do swojej literatury.

Razem z nim doskonale bawią się widzowie. Tak jakby po heroicznym okresie złotego wieku telewizji z poprzedniej dekady potrzebowali trochę oddechu, powrotu do przyjemności, jakie dają nam tanie, groszowe historie. "Banshee" opowiada je, jak telewizję klasy A. Czy nie na podobnym patencie opierały się sukcesy Tarantino w latach 90.? Czy nie na tym polega patent wielu seriali obecnego, srebrnego wieku telewizji? "Banshee" całkiem udanie dostarcza takiej przyjemności, nawet jeśli w niektórych momentach jej odczuwanie faktycznie łączy się z poczuciem winy za to, że mając dziś do wyboru w telewizji tyle ambitniejszych treści, wybieramy jednak ciągle właśnie ten serial.
15