23 Warszawski Festiwal, dzień 2: Walka o lepsze jutro

Filmweb /
https://www.filmweb.pl/news/23+Warszawski+Festiwal%2C+dzie%C5%84+2%3A+Walka+o+lepsze+jutro-38060
Za nami drugi dzień projekcji w ramach 23 Warszawskiego Festiwalu Filmowego. Impreza najwyraźniej się rozkręca, czego dowodem są i tytuły, jakie można było obejrzeć i większa niż w piątek liczba widzów, sale nawet przed południem były niemalże całkowicie wypełnione.

Naszą relację rozpoczynamy od wizyty na rodzimym podwórku. Polacy nie gęsi i swój realizm magiczny mają. "Wino truskawkowe" (oparte na "Opowieściach Galicyjskich" Andrzeja Stasiuka) to historia policjanta, który przeprowadza się z Warszawy na prowincję po śmierci córeczki. Co można robić w takim miejscu? Standardowo: konsumować tanie napoje wyskokowe, uprawiać seks w pięknych okolicznościach przyrody i odwiedzać Kościół pod czujnym okiem księdza proboszcza. Od czasu do czasu ktoś kogoś ukatrupi (zupełnie niewykorzystany Robert Więckiewicz), ale nie zmieni to niczego w życiu społeczności.

Niespieszny rytm "Wina truskawkowego" wyznaczają pory roku, które płyną niczym okoliczna rzeka tworząc metaforę życia jako wiecznego powrotu. Pozornie hermetyczny film bawi widzów nikczemnymi charakterami bohaterów. Nie wiem, czy oddano na ekranie nastrój prozy Stasiuka, bo (tu przyznam się bez bicia) nie miałem dotąd szansy zapoznać się z nią. Film Jabłońskiego,,Dariusz Jabłoński okazuje się jednak całkiem przyjemną wędrówką po świecie wiejskich tajemnic, a byłoby jeszcze przyjemniej, gdyby zmieniono odtwórcę głównej roli. Jiri Machacek to kloc o posturze Schwarzeneggera i charyzmie ameby. Trudno złapać z nim kontakt. (łm)

Drugi dzień festiwalowych projekcji przebiegał pod znakiem zmagań maluczkich z dolami i niedolami tego świata. Do filmów z tej grupy należy "Papieska toaleta", która ma duże szanse zrobić furorę pośród widzów Warszawskiego Festiwalu Filmowego. Któż z nas nie lubi słodko-gorzkich historii o nieudacznikach, którzy za wszelką cenę próbują odmienić swój los? Obraz duetu Fernandez/Charlone opowiada o drobnym przemytniku dzień w dzień przemierzającym granicę między Urugwajem a Brazylią na wysłużonym rowerze. Beto kupiłby sobie motor, ale do tego potrzebny jest spory kapitał. Mają go dostarczyć tysiące pielgrzymów, którzy pojawią się w miejscowości bohatera przy okazji wizyty Papieża. Każdy z nich zechce zapewne skorzystać z niedrogiej toalety?

Zestawienie sfery sacrum z czynnościami fizjologicznymi nie pachnie najładniej, ale twórcom chodzi przede wszystkim o ukazanie rosnącej nadziei w sercach ubogiej społeczności. Ludzie sprzedają cały dobytek, by zdobyć pieniądze na własne stoisko w trakcie pielgrzymki Jana Pawła II (film rozgrywa się w 1988 r.). Nikogo się tu nie idealizuje, ale mimo wszystko lubimy bohaterów. Są sympatyczni, a ponadto mają od nas gorzej. "Papieska toaleta" pozbawiona jest taniej ckliwości i łatwego happy endu. Błogosławieństwo Papieża brzmi cokolwiek ironicznie na tle przegranych mieszkańców, którzy pozostają z niespełnionymi marzeniami i pustymi portfelami. Trzeba wierzyć, że podczas korzystania z muszli klozetowej przyjdzie oświecenie? (łm)

Podobne problemy porusza Aleksi Salmenperä w fińskim kandydacie do Oscara w kategorii najlepszy film obcojęzyczny "Męska robota". Jednak na temacie kończą się podobieństwa. Fiński obraz jest w o wiele większym stopniu przesycony czarnym humorem i gorzką rzeczywistością ludzi próbujących związać koniec z końcem.

Głównym bohaterem jest Juha, który już jakiś czas temu został zwolniony z fabryki, lecz wciąż nie potrafi przyznać się do tego przed żoną. Coraz bardziej desperacko szuka pracy, z niepokojem patrząc na kurczące się zapasy gotówki. Kiedy zatem pewna kobieta bardziej zainteresowana jest jego nagim ciałem niźli umiejętnościami zawodowymi, po krótkim wahaniu 'puści się' po raz pierwszy. Tak rozpocznie interesującą karierę w najstarszym zawodzie świata.

Majster prostytutką? To musi być zabawne. I początkowo jest, jednak nastrój szybko przybiera ciemniejsze barwy, kiedy okazuje się, że zawód męskiej dziwki wcale nie tak lekki, łatwy i przyjemny. Próbując uratować swój świat, Juha coraz bardziej dystansuje się od rodziny i przyjaciół. Rzeczy, które czasem musi wykonywać, daleko odbiegają od wyobrażeń o satysfakcjonującym seksie. Z niejednego spotkania wychodzi poturbowany. Łatwe pieniądze okazują się najtrudniej zarobionymi w całym jego życiu.

"Męska robota" to bardzo fiński film. Mroczny, depresyjny, zdystansowany, ironiczny. Choć jest to w zasadzie gotycka baśń, to mimo wszystko dotyka prawdziwych ludzkich bolączek, wiarygodnie odzwierciedlając troski wielu setek tysięcy ludzi na całym świecie. Nic dziwnego, że Finowie zdecydowali się wystawić obraz Salmenpery do Oscarów. (mp)

W sobotę pokazany został również islandzki kandydat do zagranicznej nagrody Amerykańskiej Akademii Filmowej "Bagno". Fani szeroko pojętego kina skandynawskiego odnajdą tu wszystkie elementy, za które kinematografie z północnej Europy są tak bardzo cenione na świecie.

Fabuła jest dość prościutka i tak naprawdę nie powinno jej starczyć nawet na odcinek "Kryminalnych zagadek Las Vegas". Oto pewien podstarzały rzezimieszek zostaje zamordowany w swoim własnym mieszkaniu. Morderca wcale się ze swoim czynem nie kryje, pozostawiając na miejscu zbrodni nie tylko odciski palców ale i materiał genetyczny (dość charakterystyczny zresztą). Jednak twórca cenionego w Polsce filmu "101 Reykjavik" postanowił odejść konwencji kryminału na rzecz dramatu psychologicznego. I jest to chwyt, który dodaje filmowi skrzydeł.

Prosta historia jakich wiele, przekształca się w wielowarstwową intymną opowieść o docieraniu do źródeł rodzinnych tajemnic. Paralelne prowadzenie narracji plus niezwykłe zdjęcia i delikatna ścieżka dźwiękowa, tworzą wyjątkową atmosferę przesyconą żalem, bólem i cierpieniem. Jeśli dodać do tego wyjątkowe poczucie humoru, którego szczytowym momentem jest scena przepytywania staruszek przez młodego policjanta na okoliczność gwałtu sprzed 30 lat, to wychodzi wyjątkowa mieszanka, która powinna zadowolić większość widzów. (mp)

Znaczącym wydarzeniem kinowym drugiego dnia festiwalu była premiera trzeciego filmu Christoffera Boe'a "Offscreen". Boe to nazwisko, które bywalcom Warszawskiego Festiwalu jest bardzo dobrze znane. Zarówno debiutancka "Rekonstrukcja" jak i drugi film "Allegro" były w Warszawie pokazywane.

W najnowszym swoim obrazie Boe raz jeszcze udowadnia, że jest prawdziwym wizjonerem kina i królem paradoksu. Ów paradoks polega na tym, że "Offscreen" przeznaczony jest przede wszystkim dla widzów o specyficznej wrażliwości filmowej, którym podobały się poprzednie dwa dokonania reżysera. Jednocześnie jego najnowszy film spodoba się właśnie najmniej tym, którzy znają "Rekonstrukcję" i "Allegro". Dlaczego? Sprawa jest prosta - Boe robi w kółko ten sam film.

"Offscreen" z powodzeniem mogłoby się nazywać "Rekonstrukcja 3". Znów mamy do czynienia z mieszanką miłości i szaleństwa, znów postaci zostają podmieniane, a całość kręcona jest w tych samych miejscach co dwa poprzednie filmy. Trzecie dzieło Boego jest swoistą egzegezą "Rekonstrukcji", a przez to niestety dezawuuje jej wspaniałą wymowę. Siłą debiutu reżysera była niejednoznaczność intelektualna połączona z wyrazistością emocjonalną. "Offscreen" operując prostszymi środkami i mniej skomplikowaną fabułą, ukonkretnia tamten film pozbawiając go magii. Z tych wszystkich powodów fani Boego mogą poczuć się rozczarowani, gdyż reżyser nie serwuje zgłodniałym kinomaniakom niczego nowego.

Jednak gdyby był to pierwszy film Boego, nie mam żadnych wątpliwości, że wielbiono by go jako wielkie objawienie. Sam w sobie jest to niezwykle sugestywne studium szaleństwa. Obserwujemy jak główny bohater powoli zanurza się w procesie destrukcji, jak jego świat przemienia się w nicość, a jemu pozostaje tylko obsesja czyniąca go ślepym na wszystko i wszystkich. "Offscreen" to popisowa rola Nicolasa Bro, który gra samego siebie, czy raczej swoje mroczne alter ego i jest w tym niezwykle przekonujący. Jakim cudem tego dokonał i nie zwariował, nie jestem w stanie pojąć. W każdym razie ci widzowie, którzy dotrwali do końca seansu (a nie wszystkim ta sztuka się udała) na pewno jego grą byli zachwyceni. (mp)

I na zakończenie jeszcze słów kilka o dokumencie "Murch", odsłaniającym tajniki powstawania filmów. To ciekawe, że w obrazie o wybitnym montażyście ("Czas apokalipsy", "Ojciec chrzestny III") najsłabszym ogniwem jest? montaż! Zrobiono go w konwencji "gadającej głowy": Walter Murch opowiada i tłumaczy, ale całemu wywodowi brakuje dynamizmu. Aż się prosiło, by ruszyć z kamerą zamiast trzymać bohatera na kanapie we wzorki. Od czasu do czasu twórcy ilustrują wypowiedzi Murcha scenami z filmów, które montował. Niżej podpisanemu zakręciła się nawet łezka w oku, gdy mistrz opowiadał o realizacja jednej ze scen najlepszego filmu w historii, czyli "Ojca chrzestnego".

"Murch" to możliwość deziluzji snu, jakim jest kino. Poznajemy tu szereg metod i sztuczek, którymi posługują się montażyści przy podczas pracy. Po seansie pozostało mi w głowie wyjaśnienie, dlaczego George Lucas i Francis Ford Coppola zaprzyjaźnili się. Połączyło ich ponoć zamiłowanie do zarostu w postaci brody? Tak właśnie rodzi się wielkie kino! (łm)

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones